Nie masz konta? Zarejestruj się

Do poczytania

JANUSZ PRZEBINDOWSKI. Taksówką przez życie

04.12.2015 11:25 | 0 komentarzy | 8 860 odsłon | Ewa Solak

Za Psarami klient prosi, żeby stanąć. To staję. On wysiada. Mówi, że płaci. Otwieram drzwi, a ten do mnie z nożem i pięścią daje w twarz. Szarpnąłem, odepchnąłem. Biegnę do bagażnika po korbę. Wyrwał. To ja w nogi, byle do pierwszych domów. Bałem się, że zabije. Ech, były przygody - opowiada Janusz Przebindowski z Balina. Ponad 40 lat jeździł taksówką.

0
JANUSZ PRZEBINDOWSKI. Taksówką przez życie
Janusz Przebindowski z zachowanym na pamiątkę numerem swojej taksówki Fot. Ewa Solak
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Artykuł udostępniony bezpłatnie w ramach promocji działu DO POCZYTANIA

Jego całe życie kręciło się wokół samochodów. Na pierwsze auto poderwał żonę i żartuje, że pewnie bez samochodu by go nie chciała. Przez lata pracy przewiózł miliony ludzi, a dziś ma niemal tyle samo wspomnień. Doskonale pamięta czasy, gdy - inaczej niż obecnie - do taksówek na chrzanowskim Rynku ustawiały się kolejki. Trzebinia - 25 zł. Pod szpital - 6 zł. Do Balina - 25 zł. Numer 19, odziedziczony.

Zielony beret
Najpierw był motocykl. Miałem 16 lat. Potem dopiero auta, bo zawsze fascynował mnie wygląd przedwojennych szoferów z czarnym beretem obszytym skórą. Ja miałem taki zielony, z niego mnie ludzie pamiętają. W latach sześćdziesiątych, żeby jeździć, robiło się po kilka kategorii prawa jazdy, od amatorskiej zaczynając. Najpierw w Jaworznie byłem pomocnikiem kierowcy. Zrobiłem kursy. Na kopalni Kościuszko jeździłem już wywrotką. No i wtedy wzięli mnie do wojska. Zrobiłem instruktora, jeździłem lublinami. Chyba cudem uniknąłem katastrofy, bo nie było mnie na zmianie. Podchmieleni oficerowie, jadąc z początkującymi kursantami, zaczęli szaleć w tych lublinach. Jechała cała kolumna. Tak rozbujali auta, że jedno zahaczyło o drzewo. Przewróciło się, a w nie po kolei uderzały cztery kolejne. Troje ludzi zginęło.

W Rynku tylko elita
Jeszcze byłem kawalerem. Kupiłem skodę octavię. 105 tys. zł. Można było wtedy za to dostać ładny dom. W całym Balinie były wówczas ledwie cztery samochody! To na tę skodę poderwałem żonę. Pomyślałem, że może warto jeździć taksówką. Kolega odsprzedał warszawę 203. Górnozaworową. Czekałem rok, żeby wszystko pozałatwiać, dostać papiery na taksówkarza. A wymagania takie, że dziś pewnie nikt by się w to bawić nie chciał. Dla początkujących nie było w Rynku miejsca. Tam stała tylko elita. Należało odrobić swoje pod dworcem PKP Fablok. Ciężko było się dostać na lepsze miejsca. Zresztą, w Rynku było ich tylko szesnaście. Pozostali musieli czekać w bocznych uliczkach, aż coś się zwolni. Taksometry? Liczniki się spisywało, z zegarkiem w ręku się jeździło i liczyło. Pozmieniało się dopiero potem. Ale wówczas identyczny cennik obowiązywał w całym kraju. Rachunek ręcznie pisany, podbity pieczątką.

Gdy przychodził dzień wypłaty
Z czasów, gdy działałem, mam jeszcze listę chrzanowskich taksówkarzy. 45 kierowców. Prezesi: Franciszek Baran i Rogowski - imienia nie pamiętam. To mocna grupa. Trzymaliśmy się razem. Dzień Transportowca, rozgrywanie meczów piłkarskich. Czym się jeździło? Warszawami, wartburgami, moskwiczami. Była też wołga i dwa mercedesy. Stasia Kowalewskiego i Józefa Kucia. Ekskluzywna podróż. Moje ostatnie taksówkarskie auto to był polonez. Ale po drodze miałem trzy skody, sześć fiatów, audi, opla, nawet hondę. W sumie 30 różnych modeli. Ludzie lubili jeździć. Samochody w domach to była rzadkość. Gdy górnicy mieli dzień wypłaty, na postoju nie było ani jednego auta. Za to klientów pełno. Miałem wielu stałych. Przykładowo mój przyjaciel, profesor Mazaraki, zawsze ze mną jeździł. Wiele znanych osób się woziło.

Do taksówki, jak do konfesjonału
Każdy taksówkarz miał książeczkę z przepisami. Było w niej nawet o tym, jak wyglądać. Przykładowo gość zapuścił brodę. I co? Dostał mandat. Że nie wygląda schludnie. Auto miało być na błysk, łącznie z bagażnikiem. Pracowitość, uczciwość, a w wielu wypadkach dyskrecja. Jak ktoś wchodził do taksówki, to jak do konfesjonału. Bo jeździło się różnie. Nie tylko do szpitala, do rodziny czy po towar. Kasyna, dyskoteki, różne miejsca. Ale u dobrego taksówkarza każdy mógł liczyć na dochowanie tajemnicy. Nieraz trzeba było zapłacić mandat. Raz trafił mi się gość, znajomy, zaufany. Mówi: „Jak dojedziesz do Warszawy w trzy godziny, masz podwójną stawkę". Ja mu na to: „Da się zrobić, ale za mandaty płacisz także ty". Dwa razy w roku mieliśmy kontrole. Było tak. Wsiada dwóch gości, chcą do Trzebini. Popędzają: szybciej, szybciej. Czuję, że coś się święci. Jadę spokojnie. A oni, żeby teraz na komendę. Wchodzę, patrzę, a tu pięciu kolegów już siedzi. Władze nie chciały, żeby inni wiedzieli o „nalocie". W PRL-u nie byliśmy zbyt lubiani. Mówili o nas „kapitaliści". Obserwowano nas, milicja po cywilnemu na postój przychodziła. Łatwo można było licencję stracić. Takie czasy!

Przepraszam, ja do pracy
Proszę, legitymacja TTT: Towarzystwo Trzeźwości Transportowców. To nie był zawód dla słabych ludzi. Przychodziła Wigilia, do domu schodziła się rodzina, a ja przepraszam, muszę do pracy. Tak samo sylwester i inne święta. Bo przecież właśnie wtedy ludzie potrzebowali jeździć. Pracowało się różnie. Każdy, ile chciał. Ale świątek, piątek i niedziela. Ja zwykle po 14 godzin dziennie, czasem więcej. W domu nie było mnie prawie wcale. Ale chciało się zarobić, rodzinę utrzymać, coś mieć. Za to jeździłem na wakacje na miesiąc, dwa. Umowę mieliśmy ze szpitalem, że gdyby karetek zabrakło, to pomagamy. Zdarzało się różnie. Na wybory ludzi też nieraz woziliśmy za darmo. Czasem człowieka za serce chwyciło, jak biedak jakiś chciał pomocy. To się podwiozło. Ale zdarzały się też „elementy". Raz klient chciał po telewizor jechać, bo rzucili w sklepie. Wiozę, on w rozpaczy. Brakuje mu siedmiu stów. Chce do pracy, mówi, że pożyczy od kolegów. Ja mu na to: „Daj pan spokój, nie będziemy dwa razy tej samej trasy robić". Pożyczyłem. I tyle go widziałem. Innym razem dałem się nabrać, gdy gość chciał kupić wózek inwalidzki dla matki. Znów się naciąłem i dałem dwie stówki. Okazało się potem, że nie mnie jednego tak przekręcił na pieniądze.

Przyszedł czas, żeby powiedzieć stop
Przenosili nas różnie. Pierwszy postój był pod dawnym Centrum. Można było wtedy jeździć wokół Rynku. Była też ulica Ogrodowa, Dobczycka, Fablok, PKS, miejsce przy muzeum. Ale w Rynku najlepiej. Teraz pod urzędem skarbowym już nie to samo. W latach siedemdziesiątych zrobili nam też postój na ulicy Broniewskiego. Zmienialiśmy się co dzień, żeby nikt nie był za bardzo stratny, bo miejsce nie było dobre. Wszystko zaczęło się zmieniać w początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie kupowali coraz więcej aut. Przyszło nowe towarzystwo taksówkarskie. Nieraz do nich podejdę, pogadam. Bo dla mnie przyszedł czas, żeby powiedzieć stop. Był rok 2010. Miałem prawie 70 lat. Cenię te lata, dały mi wiele wspomnień. Dostałem nawet dyplom, trzymam na pamiątkę. Za wieloletnią działalność społeczną i zawodową z Zarządu Wojewódzkiego Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług. Dawne dzieje.