Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Moja mama, Janina

20.06.2007 23:34 | 1 komentarz | 4 873 odsłony | red
Mija rok od śmierci mojej mamy. Strasznie mi jej brakuje. Wszystko bym dała, by była znów z nami, choć w ostatnim okresie życia chorowała i wymagała ciągłej opieki.
1
Moja mama, Janina
Janina Nowak w 1963 r.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Janina Nowak (1930–2006)
Mija rok od śmierci mojej mamy. Strasznie mi jej brakuje. Wszystko bym dała, by była znów z nami, choć w ostatnim okresie życia chorowała i wymagała ciągłej opieki.

W mojej pamięci pozostanie na zawsze, ale chcę, żeby i inni ludzie pamiętali, jak niezwykłą była osobą.

Dom dziadków
Urodziła się 24 kwietnia 1930 roku w Sierszy. Jej tata, Jan, był szoferem dyrektora tutejszej kopalni, wtedy Sierszańskich Zakładów Górniczych. Czarną sześcioosobową limuzyną marki Fiat Torino woził swojego pracodawcę nawet za granicę. Mama Anna zajmowała się domem. Kiedy przyszła na świat, w domu był już jej dziesięcioletni przyrodni brat Julian. Niedługo po jej urodzeniu, rodzina przeniosła się do Trzebini, do kupionego przez ojca domu przy ulicy Krakowskiej 536 (dziś 20), w którym mama mieszkała do śmierci. Już w Trzebini, w 1935 r przyszedł na świat jej młodszy brat Aleksander.
Dom moich Dziadków był jak na tamte czasy dość zamożny. Prowadzili Chrześcijański Sklep Galanteryjno-Bławatny, po którym zachowały się zeszyty. W nich babcia zapisywała, kto i co u niej brał na kredyt. Lektura tych zeszytów jest bardzo ciekawa, ale to temat na zupełnie inną opowieść…
Dziadek miał własny samochód. Odkąd babcia zaczęła zajmować się sklepem, służąca pomagała jej prowadzić dom. Dziadek posiadał obligacje „Premjowej Pożyczki Dolarowej”. Są do dziś, ale mają już chyba tylko wartość sentymentalną. O zamożności dziadków może też świadczyć to, że np.ściany w pokojach były pokryte ornamentami wykonanymi przez pewnego malarza-artystę z Krakowa.

Podwójna komunia
W takim domu moja mama spędziła szczęśliwe dzieciństwo. Na zdjęciach z lat 30. widać wesołą, uśmiechniętą i chyba nieco rozbrykaną dziewuszkę. Opowiadała mi, że kiedy miała 5-6 lat, dostała od taty komplet mebelków dla lalek. Żeby się nie przewracały, po kryjomu przybiła je wielkimi gwoździami do wieka ogrodowej studni.
Inna historia, opowiedziana mi przez mamę, dotyczy jej przystąpienia do Pierwszej Komunii Świętej. Słyszała, że może wybuchnąć wojna. Bała się, że nie zdąży przystąpić do komunii. Tak długo więc chodziła za księdzem, aż ten zgodził się, żeby przyjęła ją rok wcześniej, w 1938. W maju, rok później, kiedy okazało się, że wojny jeszcze nie ma, przystępowała do komunii po raz drugi.

Pani Zieleniewska bardzo ją lubiła
Przyjaźniła się z dziećmi państwa Zieleniewskich. Opowiadała, że Paula Zieleniewska bardzo ją lubiła. Chyba faktycznie coś w tym jest, bo na zdjęciach z ochronki, do której chodziła, zawsze siedzi najbliżej pani Zieleniewskiej, zapraszanej na przedszkolne uroczystości.
We wrześniu 1939 r., na wieść o tym, że do Polski wkroczyły wojska niemieckie, rodzina Nowaków, jak wiele innych, spakowała najcenniejsze rzeczy i postanowiła uciekać na wschód. Dokąd doszli? Wtedy słuchałam jej nieuważnie, ale chyba za Lgotę. Wrócili po kilku dniach do Trzebini, do domu przy Krakowskiej. Nie wiem dokładnie, jak wyglądały pierwsze lata wojny. Wiem, że sklep mojej babci funkcjonował do połowy kwietnia 1942 r. Oprócz pieczątki z napisem Chrześcijański Sklep Galant-Bławatny A. Nowakowa Trzebinia ul Krakowska 536, musiała być także ta o treści Anna Nowak Schnitt-und Kurzwaren, Trzebinia, Krakauerstrasse 536.
17 kwietnia niemieckie władze w Krenau (Chrzanowa) wydały mojemu dziadkowi pisemne polecenie, aby opuścił wraz z całą rodziną dom przy Krakauerstrasse 536, pozostawił „das ganze haus” w idealnym stanie, a klucze przekazał do 24 kwietnia 1942 r. do biura przy Schakowastrasse 579. Na przechowywanym do dziś piśmie urzędowym jest pieczątka, z której wynika, że zostało ono doręczone dziadkowi w dniu, w którym miał opuścić dom. Chodziło pewnie o to, żeby jak najmniej rzeczy udało się spakować. Dzięki temu, że ktoś wcześniej ostrzegł go o planowanym wysiedleniu, udało mu się ukryć posiadane kosztowności u – jak mu się wtedy wydawało – zaufanych ludzi. Kiedy po wojnie prawie cała rodzina wróciła szczęśliwie do Trzebini, nikt „nie pamiętał”, że dziadek oddał mu coś na przechowanie.

Kontakty z ruchem oporu
Dzięki uprzejmości i doskonałej pamięci mojego sąsiada Franciszka Mazura wiem, jaka była główna przyczyna wysiedlenia mojej rodziny. Niemcy potrzebowali domów dla obywateli niemieckich, m.in. z Moraw, Rumunii. Dziadek odmówił podpisania Volkslisty, tym bardziej więc nie było przeszkód, by zabrać mu dom.
Staram się zrozumieć, co może czuć człowiek, który praktycznie z dnia na dzień ma zostawić wszystko, oddać swój dom obcym ludziom; człowiek, któremu nie przysługuje żadne odwołanie na tak jawną niesprawiedliwość, i który Bogu dziękuje, że „tylko” na tym się skończyło. Mama wspominała kiedyś, że dziadek miał jakieś kontakty z ruchem oporu, więc faktycznie mogło się skończyć dużo gorzej. Myślę, co czuła moja mama, kiedy w dniu jej dwunastych urodzin, zamiast zdmuchnąć świeczki na torcie urodzinowym, musiała opuścić dom, w którym upłynęło jej dzieciństwo.

Ucałowała schody po tułaczce
Od tego momentu zaczęła się wojenna gehenna rodziny. Najpierw byli razem w Polenlagrach w Boguminie i Frysztacie, potem dziadka przewieziono do Oranienburga, a babcia z dwójką dzieci znalazła się w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. To były ostanie miesiące funkcjonowania obozu, toteż wkrótce znaleźli się w tzw. Marszu Śmierci. Jednak Opatrzność nad nimi czuwała. Po wyzwoleniu, pokonując pieszo, wozem, trochę pociągiem drogę do Trzebini, w pierwszych dniach maja znaleźli się w domu. Mama opowiadała mi, że kiedy po ponadtrzyletniej tułaczce stanęła na progu, ucałowała schody przy drzwiach wejściowych. Dom już nie był tym samym domem. Trafiony pociskiem, prawie nie miał dachu, meble „wzięli sobie” ludzie, licząc, że nikt z rodziny nie wróci żywy, a ukryte u „życzliwych” ludzi złoto zniknęło.

List babci
Nie było za co odbudować zniszczeń, nie było za co żyć. Zachował się list mojej babci z kwietnia 1946 r., w którym pisze, że „już prawie rok mija odkąd wrócili, a jeszcze nikt nie dał ani złotówki”; nikt się nie interesuje, czy mają co jeść. Żyją z tego, co uda się sprzedać, a o meble znalezione „po ludziach” trzeba się sądzić, bo nikt dobrowolnie nie chce oddać. „Janka kończy wkrótce 16 lat, posłałabym ją do szkoły, ale nie ma za co”.
Mama, która zawsze pięknie rysowała, po skończeniu 7-klasowej szkoły powszechnej chciała się dalej kształcić. Krótko była słuchaczką studium (wtedy chyba szkoły średniej) dla wychowawczyń przedszkoli w Mysłowicach. Ale chyba cały czas czuła, że powinna się kształcić w dziedzinie plastyki. Dlatego w końcu znalazła się w Szkole Artystycznego Zdobienia Szkła i Kryształów w Szklarskiej Porębie.
Zdolności plastyczne
W szkole w Szczytnej i w internacie w Polanicy Zdroju zawarła wiele przyjaźni, m.in. z Ireną Wiśniewską (później Santor), która w Polanicy właśnie została „odkryta”. Pięknie zdobione kieliszki i inne drobne przedmioty, które wykonała, będąc w Szczytnej, są w domu do dziś. Wykształcenie artystyczne uzupełniła m.in. w Studium Artystycznym w Katowicach, Studium Reklamy w Warszawie, a także uczestnicząc w licznych szkoleniach i warsztatach artystycznych. Poza tym sama wiele się uczyła, pracowała, tworzyła. Była niezwykle uparta. Kiedy złamała prawą rękę, tuż przed ważnym egzaminem z rysunku, nauczyła się rysować… lewą ręką! Od tamtej pory posługiwała się obiema rękami, nie tylko rysując, ale także pisząc. Umiała też lewą ręką pisać tzw. pismem lustrzanym i to zupełnie płynnie, tak jakby to było normalne pisanie. Poza plastyką miała wiele pasji. Była m.in. członkiem Klubu Filmowców Polskich w Katowicach, należała do aeroklubu, latała szybowcami, skakała ze spadochronem. Była niespokojnym duchem.

Bliźniacze sukienki
Była piękną kobietą. Nie wyszła jednak za mąż, więc kiedy przyszłam na świat, nie miała łatwego życia. Starała się, żeby mi niczego nie brakowało. Kiedy byłam malutka, sama szyła dla nas kreacje – „dorosłą” dla siebie i „dziecinną” dla mnie. Miałyśmy wiele takich oryginalnych „bliźniaczych” sukienek.
Mama pracowała w MHD, a później w WPHW jako dekorator wystaw sklepowych. Stąd pamięta ją wielu ludzi. W jej pracowni, poza „artystycznym nieładem”, zawsze był gramofon, płyty i „tajne” miejsce za zasłonką, gdzie mogła mnie położyć spać.

Śpieszmy się kochać
Wzbudzała zaufanie. Bardzo lubiły z nią rozmawiać młode ekspedientki, praktykantki. Służyła im radą. Była też wrażliwa na cudzą niedolę, pomagała w miarę możliwości. Wpoiła mi tolerancję dla innych ras, kultur i ludzi o niższym statusie społecznym. Nigdy nie miała do nikogo uprzedzeń. Nie oceniała, kim ktoś jest, ale jaki jest.
Mam wrażenie, że jest blisko mnie. Kiedy coś robię, oczekuję jej akceptacji. Wszystko w domu mi o niej przypomina… Szkoda, że dopiero po stracie kogoś bliskiego, zdajemy sobie sprawę, ile naprawdę dla nas znaczył. Dopiero wtedy poznajemy wagę słów księdza Twardowskiego. Miał rację – śpieszmy się kochać ludzi...
córka Viola