Nie masz konta? Zarejestruj się

Libiąż

Ponoć za mało się uśmiecham - mówi pierwszy i jedyny w powiecie chrzanowskim profesor oświaty

04.10.2021 15:30 | 2 komentarze | 10 113 odsłon | Grażyna Kaim
Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM". Znajoma zasugerowała mu, żeby zrobił doktorat. Jeździ na wykłady, konferencje, obraca się w profesorsko-doktorskim gronie, więc wypadałoby podeprzeć się jakimś tytułem. Zdecydował się jednak na coś zupełnie innego. Postanowił sięgnąć po tytuł profesora oświaty - rocznie dostaje go w Polce tylko 25 osób. Z pierwszym i jedynym w powiecie chrzanowskim profesorem oświaty - o fascynacji literaturą, upadku kultury osobistej, plusach i minusach polskiego systemu edukacji z Antonim Buchałą rozmawia Grażyna Kaim.
2
Ponoć za mało się uśmiecham - mówi pierwszy i jedyny w powiecie chrzanowskim profesor oświaty
Antoni Buchała, polonista z KSW w Libiążu
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas
PROFESURA

Planował pan tę profesurę w swojej pedagogicznej karierze?
- Wiedziałem, że rozwój zawodowy nauczyciela nie kończy się na nauczycielu dyplomowanym, że jest jeszcze tytuł profesorski. Ale wtedy, gdy po raz pierwszy o tym pomyślałem i gdy zobaczyłem, jakie wymogi trzeba spełnić (minimum 10 lat na stanowisku nauczyciela dyplomowanego, mieć osiągnięcia dydaktyczne, uczestniczyć w konferencjach branżowych, mieć publikacje w prasie fachowej i wiele innych) - to stwierdziłem, że kryteria są tak wygórowane, że zapomniałem o tym na wiele lat.

Ale w końcu sobie pan o tym przypomniał.
- Całkiem niedawno. W listopadzie zeszłego roku, na jakiejś kolejnej konferencji, w której brałem udział, podeszła do mnie znajoma i zapytała, dlaczego nie zrobię doktoratu. Zasugerowała mi, żebym o tym pomyślał, bo przecież występuję w gronie profesorsko-doktorskim i nie mam żadnego tytułu. I wtedy mnie tknęło, żeby przypomnieć sobie, co jest w tym wniosku na profesora oświaty, bo może już te wymogi spełniam? No i stwierdziłem że właściwie tak - spełniam je. Trochę straciłem rezon, gdy zobaczyłem, że tytuł otrzymuje rocznie tylko 25 osób, a jak się domyślam, wnioskujących jest dużo, dużo więcej.

Kto przyznaje ten tytuł?
- Selekcja jest dwuetapowa. Najpierw wnioski trafiają do kuratorium oświaty w danym województwie, a następnie kierowane są do Warszawy. Tam zajmuje się nimi wybierana na czteroletnią kadencję 16-osobowa kapituła (przy czym co dwa lata zmienia się połowa jej składu). To jej członkowie - profesorowie akademiccy i inne osoby z branży - ostatecznie przyznają tytuł.

A co z doktoratem, który sugerowała znajoma?
- Tytuł profesorski, który otrzymałem, doskonale mi go zastępuje. Nie wykluczam go kategorycznie, ale teraz mam tyle pomysłów i rozpoczętych przedsięwzięć, że dodatkowej stymulacji w postaci zrobienia doktoratu zupełnie nie potrzebuję.

MISTRZOWIE

Najpierw była fascynacja literaturą, słowem i stąd wybór studiów polonistycznych? Czy to dopiero studia rozbudziły tę fascynację?
- Fascynacja przyszła dopiero na studiach. Oczywiście czytałem książki. Zawsze były w domu (mama była nauczycielką). Jako uczeń byłem po prostu dobry z polskiego i z przedmiotów humanistycznych. Lubiłem czytać, ale byłoby nadużyciem nazwać to fascynacją.

Wybierając polonistykę planował pan, że będzie uczył w szkole?
- O ile wybór polonistyki był dla mnie czymś naturalnym, to praca w szkole po studiach już nie. Przynajmniej na początku. Jak się idzie na polonistykę na UJ, to większość studentów zarzeka się, że pójście do szkoły to ostateczność. Ja też miałem takie nastawienie. Interesowaliśmy się literaturą, filmem, teatrem, więc sporo moich kolegów ze studiów to dyrektorzy teatrów, krytycy teatralni, dziennikarze... Ale sporo jest też nauczycieli. Ja zmieniłem nastawienie, dzięki swoim mistrzom na studiach. Dzięki nim zostałem nauczycielem z przekonania. Pierwszym był ks. prof. Józef Tischner. Pociągał mnie sposobem mówienia. Zawsze był perfekcyjnie przygotowany, zawsze to był logiczny wywód. Okraszał go dykteryjkami i gwarą góralską, żeby pewne rzeczy lepiej wyjaśnić. To było dla mnie fascynujące. Pamiętam ciszę na sali zakłócaną tylko szmerem magnetofonów szpulowych, na których studenci nagrywali jego wykłady.

To powinien pan raczej zapałać chęcią pozostania na uczelni, by wygłaszać tak fascynujące wykłady jak ks. Tischner...
- Być może, ale pojawił się drugi mistrz. To był profesor - wówczas doktor - Stanisław Bortnowski. Miałem z nim zajęcia z metodyki nauczania języka polskiego. Wyróżniał się spośród prowadzących prawdziwym entuzjazmem, którym mnie zaraził. To było coś takiego, że chciało się być dobrym nauczycielem. Żeby pomysły, które nam przedstawiał, zaprezentować uczniom i wywołać w nich ten sam zachwyt, jaki on w nas wywoływał. Dzięki zajęciom z nim wiedziałem, że chcę być nauczycielem.

Naprawdę?
- Tak. Czerpię ogromną satysfakcję z bycia nauczycielem. Staram się, by to co robię, robić jak najlepiej, ale już nie mnie oceniać, jak mi to wychodzi. Wydaje mi się, że nie najgorzej.

LITERATURA

Co pan lubił czytać jako nastolatek?
- „Tajemniczą wyspę" i książki Juliusza Verne`a, Niziurskiego. Dosyć wcześnie pojawił się Sienkiewicz. Potem, na przełomie szkoły średniej i studiów - Dostojewski i Tomasz Mann („Czarodziejska góra"). To był czas, kiedy literatura nie mogła ukazywać się poza cenzurą, więc jak coś się pojawiło poza nią, to się czytało. Tak było np. z Orwellem.

A teraz, co pan czyta dla przyjemności?
- Ja czytam tylko dla przyjemności. Ostatnio była to „Góra Tabor" Wiesława Helaka. To współczesny polski pisarz mający związki z Kresami. Kilka lat temu wyszła inna jego książka „Nad Zbruczem" - obraz Kresów do rewolucji bolszewickiej. Wspaniała pozycja. Kilka miesięcy temu przeczytałem bardzo dobrą powieść Wojciecha Kudyby pt. „Pułascy" o konfederacji barskiej.

Nie jest to łatwa literatura...
- Dużo czytam literatury historycznej, dokumentów, biografii, esejów. Za literaturą fantasy nie przepadam, ale np. sięgam po Houellebecqa wykraczającego trochę poza naszą rzeczywistość.

Woli pan poezje czy prozę?
- Zależy w jakim czasie i miejscu jestem. Czytam równocześnie kilka książek. Są porozkładane w różnych miejscach w domu. Przy poduszce mam aktualnie wiersze Zbigniewa Herberta.

Są jakieś książki szczególnie dla pana ważne, do których często pan wraca?
- Przynajmniej dwie. „Pan Tadeusz" - to jest najpiękniejsza książka napisana w języku polskim. I Trylogia Sienkiewicza.

Jak pan ocenia czytelnictwo licealistów?
- Dobrze nie jest, ale też nie jest prawdą, że kiedykolwiek było dużo lepiej. Zmienia się populacja, z którą mamy do czynienia. Kiedyś węższa grupa osób szła do liceum, więc mieli lepsze predyspozycje do czytania. Co nie oznacza, że czytali wszyscy. Po likwidacji szkolnictwa zawodowego pojawiły się takie osoby, dla których czytanie lektur przewidzianych dla liceum jest po prostu zbyt dużym wyzwaniem.

NAUCZYCIELE - UCZNIOWIE

Jest pan nauczycielem od końca lat 80. Jak zmienił się w tym czasie ten zawód?
- Obecnie mamy lepszych nauczycieli pod względem kompetencji zawodowych i w zakresie nawiązywania relacji z uczniami. Nauczyciele robią dużo więcej ponad to, czego się od nich wymaga. Bardzo angażują się w swoją pracę, zdając sobie sprawę z odpowiedzialności za powierzonych im młodych ludzi. Mówię oczywiście o środowisku, które znam.

To dlaczego nie widzą tego uczniowie i rodzice? Dlaczego w internecie jest tyle hejtu pod adresem nauczycieli?
- Nie wiem. Może jest to element szerszego zjawiska, jakim jest upadek kultury osobistej w ogóle. Kiedy my byliśmy uczniami, były pewne hamulce kulturowe. Przecież my też mieliśmy nauczycieli, których nie lubiliśmy. A może nie było po prostu narzędzi do eksponowania tych niechęci i uprzedzeń... Wydaje mi się jednak, że chodzi głównie o hamulce kulturowe, że pewnych rzeczy po prostu nie wypada robić, pewnego słownictwa nie wypada używać, a przyczyn niepowodzeń najpierw szuka się w sobie, a nie obarcza nimi kogoś innego. Upowszechniane przez media i popkulturę wzorce zachowań, słownictwo, nie są najwyższych lotów. Jest przyzwolenie na wulgarność, prostactwo, eksponowanie negatywnych emocji. Są wręcz zachęty do tego, żeby odreagować, żeby kogoś sponiewierać.

Myśli pan, że jest szansa na odwrócenie tej tendencji, czy może być tylko gorzej?
- Szkoła jest między innymi po to, żeby upowszechniać pozytywne zachowana. Jeśli są nauczyciele stawiający wymagania wychowawcze - a są - zwracający uwagę na właściwe zachowanie, słownictwo, wygląd zewnętrzny, to znaczy, że można mieć nadzieję, że te tendencje zostaną odwrócone albo zahamowane.

A relacje pomiędzy nauczycielami a uczniami - zmieniły się?
- Uczniowie są tacy, na ile im się pozwoli. Mają różne relacje z różnymi nauczycielami. To zależy od osobowości pedagoga. Ja nie widzę - w stosunku do siebie - wielkich różnic między młodzieżą przed 25 lat i tą obecnie.

Jakie są zatem pana relacje z młodzieżą?
- Mogę tylko przytoczyć to, co słyszę od uczniów, głównie absolwentów.

I...
- Podobno stwarzam dystans i jestem zasadniczy. Niektórym to odpowiada, innym nie. Wiem, że byli uczniowie, którzy się mnie bali. Kiedyś usłyszałem zarzut, że za mało się uśmiecham. Staram się być sprawiedliwy. Owszem, zdarzają się sytuacje, że jakiś uczeń czuje się skrzywdzony, ale próbuję to w jakiś sposób wyjaśnić, porozmawiać z nim. Nikt nie jest ideałem.

SZKOŁA

Jak ocenia pan polski system edukacji?
- Brakuje mi wyższych wymagań edukacyjnych. Na przykład egzamin maturalny z języka polskiego. On często w ogóle nie sprawdza wiedzy z liceum. Dobry gimnazjalista byłby w stanie go zdać. Ten system, moim zdaniem, ucznia nie szanuje. Bo miarą szacunku dla ucznia jest to, że stawiane są mu wymagania. Jeśli tak nie jest, to tak, jakby było przyzwolenie na to, że nic nie umie i właściwie nie ma sprawy, bo nie musi umieć.

Ale uczniowie i rodzice narzekają, że program jest przeładowany, że dzieci nie mają czasu dla siebie i od rana do wieczora siedzą nad książkami.
- Czymś innym jest program, a czymś innym są wymagania na egzaminie. Uczestniczyłem w tworzeniu obecnego programu nauczania. Określaliśmy go jako ambitny. Do tej pory mówiło się o minimum programowym i doszło do takiego paradoksu, że niektórzy uważali, iż tym, którzy spełniają minimum programowe, należą się najwyższe oceny. I do takiego myślenia zostały dostosowane wymagania na egzaminie maturalnym - na poziomie minimum. W nowym programie nie patrzymy na minimum, tylko na maksimum. Program jest ambitny, to znaczy nastawiony na wysokie wymagania wobec uczniów. Ale to wcale nie znaczy, że wszyscy muszą im sprostać na piątkę, choć będą i tacy, którzy opanują je w stopniu doskonałym. Za dwa lata pierwsza matura zgodnie z nowym programem. Zobaczymy, jaka ona będzie.

Co, pana zdaniem, można by jeszcze udoskonalić w naszym systemie edukacji?
- Można by lepiej dostosować go do możliwości, zdolności i talentów uczniów. Na przykład w Badenii-Wirtembergii, w Niemczech, szkoła podstawowa trwa cztery lata. Po 4. klasie, w wieku 10 lat, dzieci są oceniane i diagnozowane i ta diagnoza decyduje o dalszej ścieżce kształcenia. Dziecko idzie albo do gimnazjum, i to jest ścieżka przygotowująca do studiów akademickich, albo do tzw. Realschule dającej przygotowanie do pracy w szeroko pojętej sferze handlu, usług; albo do Hauptschule, czyli szkoły głównej (odpowiednik naszej zawodówki) przygotowującej do pracy w przemyśle, rzemiośle. Dzięki temu dziecko nie będzie musiało się męczyć z dużo zdolniejszymi np. w kierunku matematyki, tylko idzie do takiej szkoły, która kładzie np. większy nacisk na języki obce, co jest potrzebne w logistyce czy turystyce. Ten system nie jest przedstawiany jako ograniczanie dziecku wstępu np. na medycynę, tylko jako szansa, żeby był on dobrym fachowcem w tym, do czego się najlepiej nadaje.

Wydaje mi się, że u nas - ze względu na opór społeczny - trudno byłoby zastosować taki system.
- Tak sądzę. Bo u nas chęć rozwoju kariery edukacyjnej opisuje się słowem: marzenia. Najlepiej było to widoczne dwa lata temu, kiedy skumulowały się dwa roczniki do pierwszych klas szkoły średniej. W mediach zewsząd słychać było narzekania, że młodzi nie mogą się dostać do wymarzonego liceum. Za przeproszeniem, co mają wspólnego marzenia z wyborem liceum? Sprawdzianem jest w tym przypadku wiedza, umiejętności, nabyte kompetencje, a nie marzenia.

PROMOCJA

Jest pan autorem kilku ciekawych inicjatyw. To pan stoi np. za libiąskimi Barbarkami, przysmakiem lokalnym mającym promować Libiąż; za polonezem, który co roku tańczą mieszkańcy miasta na palcu Słonecznym w Libiążu dla uczczenia rocznicy Konstytucji 3 Maja. Jest też ogólnopolski konkurs „Matura na 100 procent". To też pana dziecko.
- I to takie, z którego jestem szczególnie dumny. Konkurs realizowany jest przez krakowską fundację Zawsze Warto we współpracy z Centralną Komisja Egzaminacyjną. W tej chwili była 7. edycja. Polega na wyłonieniu i nagrodzeniu najlepszych maturzystów w Polsce. Takich, którzy zdali wszystkie egzaminy na przynajmniej 90 procent i minimum jeden na 100. Zazwyczaj jednak jego laureaci zdają prawie wszystko na 100 procent. Na razie jeszcze nikt z powiatu chrzanowskiego na nim nie gościł, ale warto wiedzieć, że są tacy uczniowie, świetni ze wszystkiego i że jest to absolutna elita.


CV
Antoni Buchała (ur. 1965). Pochodzi z okolic Wadowic. Liceum skończył w Andrychowie, filologię polską na UJ w Krakowie. Ukończył też studia podyplomowe w zakresie Organizacji i Zarządzania Oświatą (2004). Wicedyrektor ds. LO w Zespole Szkół Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców w Libiążu. Uczy tam języka polskiego. Prowadzi teatr szkolny, koło języka i kultury łacińskiej. Organizator i uczestnik konferencji dydaktyczno-wychowawczych (także w charakterze wykładowcy), konkursów o zasięgu powiatowym i ogólnopolskim. Egzaminator OKE w Krakowie. Laureat Nagrody Powiatu Chrzanowskiego „Bonum facere" dla zasłużonych w budowie społeczeństwa obywatelskiego (2018) i wyróżnienia w kategorii „Działacz Kultury" w plebiscycie „Osobowości 50-lecia Libiąża" (2019). Na początku kariery zawodowej pracował w SP nr 1. Od 1991 roku związany ze szkołą KSW; równolegle przez 6 lat z Zespołem Szkół w Libiążu.

Archiwum Przełomu nr 41/2020