Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Życzliwość, siła i radość życia

16.12.2008 12:55 | 0 komentarzy | 8 220 odsłon | red
Choć uwielbiała słońce, nigdy nie miała czasu odpoczywać na wakacjach. Kiedy wreszcie z tatą wybrała się do Bułgarii, okazało się, że to był jej pierwszy i ostatni wyjazd - Barbara Szczuka-Urbańczyk zerka na biało-czarne zdjęcie mamy.
0
Życzliwość, siła i radość życia
Anna Szczuka
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Anna Szczuka (1926-1973)

Choć uwielbiała słońce, nigdy nie miała czasu odpoczywać na wakacjach. Kiedy wreszcie z tatą wybrała się do Bułgarii, okazało się, że to był jej pierwszy i ostatni wyjazd - Barbara Szczuka-Urbańczyk zerka na biało-czarne zdjęcie mamy.

Klasyczne rysy, burza czarnych włosów, upiętych w kok. Na nim zwykle kolorowa chusteczka. Ujmujący uśmiech i bijąca z twarzy życzliwość. Tak pamiętają Annę Szczukę wszyscy klienci sklepu warzywnego w Krzeszowicach, który przez wiele lat prowadziła z mężem.
- Miała bardzo śniadą cerę. Podobno to po przodkach, wywodzących się gdzieś z Włoch - córka mówi o zasłyszanych niegdyś opowieściach.

Nauka za sprzedawane paczki

Urodziła się 24 czerwca 1926 r. w Miękini, jako najmłodsze dziecko Lasoniów. To od taty, wojskowego, nauczyła się żołnierskich pieśni. Od mamy opieki nad domem i wszystkich codziennych obowiązków, jakie ówcześnie miały kobiety. Z rodzeństwem: Celiną, Anielą i Fryderykiem chodziła do miejscowej szkoły, a potem do krakowskiego gimnazjum.
- Dziadek został postrzelony na wojnie. Trafiono go w oko. Nie przeżył. Rodzina dostawała w rekompensacie paczki z UNRR-y. Sprzedawali zawartość, żeby mieć na naukę - Barbara pamięta jeszcze dom babci w Miękini. Jeździła tam na wakacje, ale gdy jej mama była dzieckiem, wakacje nie były tylko przyjemnym wypoczynkiem.
- Praca na roli od rana do wieczora - kwituje Barbara.
Rodzina jednak radziła sobie, mimo braku ojcowskiej opieki. Anna skończyła różne kursy i po wojnie dostała pracę księgowej w kamieniołomie w Miękini.

Dom w Rynku i stragan z warzywami

Była połowa lat 40., gdy Anna poznała przystojnego Jana Szczukę. Był o dwa lata od niej starszy. Szczupły, zawsze elegancki. Szybko przypadli sobie do serca. Wzięli ślub.
Młodym nie było łatwo. Janek, pracując jako pomocnik malarza Mariana Konarskiego, zajmował się renowacją obrazów. Nie miał z tego wielkich pieniędzy, dlatego przez jakiś czas mieszkali w skromnym, wynajmowanym w Krzeszowicach, pokoiku. Kiedy w 1948 r. na świat przyszła pierwsza córka - Barbara, Anna musiała przerwać pracę.
- A tato postanowił otworzyć stragan z warzywami. Co dzień od świtu stał na placu targowym, nieopodal dzisiejszego postoju taksówek, i handlował, by utrzymać rodzinę – wspomina Barbara, która nieraz zajmowała się później domem, aby mama mogła mu pomóc.
Wspólnie z siostrami Janowi udało się kupić dom w Rynku. Parter zajęło młode małżeństwo Szczuków.
- To były bardzo pracowite lata. Tacie udało się w pobliżu kupić też budkę na stragan. Z tych warzyw żyliśmy - mówi Barbara.

Wieczorne czytanie do snu

Szczukowie powolutku wychodzili na finansową prostą. Na świat przyszły kolejne dzieci: w 1951 r. Małgorzata, a w 1956 r. Maryla. Kiedy Anna biegła na stragan, do dzieci przychodziła niania.
Na podwórku, gdzie roiło się od kolorowych kwiatów, zawsze pełno było dzieci. Stała tam też huśtawka. To właśnie wtedy Barbara, jako najstarsza z sióstr, odkryła nauczycielską pasję.
- Układałyśmy wielkie pudła na podwórku, brałyśmy stare książki i bawiłyśmy się w szkołę - opowiada.
Kiedy nadchodził wieczór, dziewczynki z utęsknieniem czekały na powrót mamy. Siadała wtedy przy ich łóżkach i czytała. Te chwile zbliżały je wszystkie.
- Do dziś mam piękne stare wydania baśni i bajek - kartkuje „Baśnie” Andersena z dedykacją mamy z 1959 r.
A potem tato kupił drugą kamienicę, sąsiadującą z domem. Sklep prosperował coraz lepiej, ale czasu dla rodziny nie przybywało.
- Nie mów nic tacie - szeptała ukradkiem Barbarze mama. I wynosiła część jarzyn ze sklepu, by podarować potrzebującym.

Piękne to było śpiewanie

Kiedy w wigilijny wieczór na niebie wzeszła pierwsza gwiazda, dziewczynki upinały na choince ostatnie niby-cukierki. Zwinięte bibułki, niektóre opakowane w złotko, na drzewku wysokim pod sam sufit. Z kuchni pachniało grzybami, kapustą i smażoną rybą. Od babci, mieszkającej na piętrze, dostawały karpia w galarecie. Ale za nim nie przepadały. Zajadały się natomiast pysznymi ciastami, jakie prawie co tydzień, na niedzielę, piekła mama.
- Było skromnie, ale na stole zawsze pojawiało się dwanaście potraw. Potem mama zaczynała śpiewać. Piękne to było śpiewanie, bo od dziecka uczyła się różnych piosenek. Głos miała czysty i dźwięczny - wspomina córka.
A gdy nastał karnawał, Jan kupował bilety na zabawę. Anna, zawsze elegancka, szła wtedy pod rękę z mężem, by potańczyć i choć na chwilę oderwać się od codziennych zajęć w sklepie.
- Tato był bardzo zazdrosny, bo mama swą urodą wzbudzała zainteresowanie mężczyzn. Uwielbiała buty na obcasie, gustownie skrojone garsonki. Uśmiechnięta i radosna była naprawdę piękna - zapewnia Barbara.

Zawsze sprawiedliwa

- Nigdy nie jeździli na wakacje. Ktoś zawsze musiał doglądać interesu. A ruch był w sklepie ogromny - opowiada córka.
Dlatego tylko ona z siostrami wyprawiały się na wypoczynek. Rodzice odwiedzali je co tydzień, w niedziele. Barbara, najstarsza z pociech, zwykle opiekowała się młodszymi.
- A kiedy mama jeździła do Krakowa po sprawunki, czekałyśmy na nią na stacji PKP. Potem, uwieszone u jej szyi, cieszyłyśmy się prezentami, które nam przywoziła. Drobiazgi to były, ale zawsze coś. Mama była bardzo sprawiedliwa i żadnej z nas nie wyróżniała specjalnym podarkiem - wspomina Barbara.
Lata płynęły szybko, a Anna z miesiąca na miesiąc słabła. Nikomu nie przyznawała się do choroby. Dzielnie znosiła jej świadomość, choć po każdych badaniach wracała do domu bardziej zamknięta w sobie.

Pierwsze wspólne wakacje

Początek lat 70. nie był dla rodziny łaskawy. Dorastające dziewczyny świetnie się uczyły i, oprócz ściętego koka mamy, nic nie wskazywało na zmiany, jakie miały dotknąć ich ustabilizowane dotąd życie.
- Coraz częściej wspominałam rodzicom o sanatorium. Przecież w końcu trzeba odpocząć. Akurat kończyłam studia. Postanowiłam namówić rodziców na wyjazd - Barbara trzyma w ręku zdjęcie z podróży.
Udało się. Anna i Jan razem z córką wyruszyli na wymarzone wakacje. Choć był już wrzesień, słoneczna Bułgaria przywitała ich ciepłem, które tak lubiła Anna.
- Była przeszczęśliwa! Dopiero potem okazało się, że ten pierwszy wspólny wyjazd był również jej ostatnim - ucina.
Wspomnienia jeszcze się nie zatarły, a ślady opalenizny jeszcze cieszyły. W grudniu 1972 r. choroba niespodziewanie zaatakowała ze zdwojoną siłą. Wszystko trwało dwa miesiące. Z tygodnia na tydzień życie w Annie gasło. Zmarła 6 lutego 1973 r.
- Na tydzień przed moją obroną. Szkoda, że nie doczekała tego dnia. Tato natomiast nadal prowadził sklep. Nigdy więcej się nie ożenił. Dziś ma 84 lata - kończy opowieść Barbara.
Ewa Solak