Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Żył z pasją

05.08.2009 16:11 | 0 komentarzy | 6 258 odsłon | red
Kawałami potrafił sypać jak z rękawa. Zawsze był duszą towarzystwa, wszędzie było go pełno. Rozpierała go energia i wszystko robił tak, aby nie uronić z życia ani chwili - tak Jacek Żymankowski wspomina swojego ojca.
0
Żył z pasją
Żywiołem Jana Żymankowskiego było żeglarstwo
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Jan Żymankowski 1942 - 2008

Jan Żymankowski - pasjonat turystyki i sportu, działacz społeczny i samorządowiec. Przez wielu wspominany jest dziś z nostalgią i szacunkiem, jaki budzą ludzie obdarzeni pasją życia. Mija właśnie pierwsza rocznica jego śmierci.

Będkowice - jego miejsce na ziemi

W niewielkiej podkrakowskiej wsi Będkowice, życie po wojnie nie było łatwe, ale w oddaleniu od miasta toczyło się dosyć spokojnie. Ledwie przywitano Nowy Rok 1942, gdy 8 stycznia młodemu małżeństwu Józefie i Bolesławowi urodził się syn. Klimat Będkowic do końca życia pozostał w sercu Jana, który wracał tam zawsze, jak do domu. Żymankowskim później urodziła się jeszcze córka Maria, gdy zdecydowali o przeprowadzce do Bronowic.

- Tam tato chodził do szkoły. Dwa lata temu spotkał się nawet z kolegami podczas jednej z rocznic szkolnych. Kontakty z przyjaciółmi z czasów młodości utrzymywał do końca swoich dni - zaznacza syn Jacek.

Lata biegły, a w młodym Janie powoli kiełkowały pomysły na życie. Postanowił uczyć się w Technikum Górniczym w Krakowie, na kierunku geodezja. Zdał maturę i skierowano go na praktyki górnicze w dziale mierniczym kopalni w Sierszy. Był to ważny czas w życiu młodego Żymankowskiego. Górnictwo i geodezja nadal go fascynowały, zdecydował więc o studiach na krakowskiej AGH.

Z Krakowa do Trzebini
Jeszcze nie wiedział, że związek z Trzebinią okaże się w jego życiu znamienny, gdy z początkiem lat 60. poznał Aleksandrę Malczyk - trzebiniankę. Młodzi i zakochani w sobie po uszy, postanowili wziąć ślub. Wesele zorganizowano w domu rodziców panny młodej, w Sierszy. Był rok 1965.

- Zawsze świetnie się z mamą rozumieli. Spokojna, choć stanowcza, wspierała go zawsze tak, jak on ją. Przed tatą długo czułem duży respekt. Potem, gdy dorosłem, stał się dla mnie najlepszym kumplem - opowiada syn Jacek. Urodził się dwa lata po ślubie Aleksandry i Jana. Pozostał jedynym potomkiem swoich rodziców.

Zafascynowany podróżami Jan, kiedy tylko mógł, brał rodzinę na wycieczki. W latach 70. jedynym właściwym kierunkiem podróży były tzw. demoludy.

- Jeździliśmy więc na wczasy na Węgry, do Rumunii i Bułgarii, ale często także na wycieczki po kraju, spływy kajakowe na Mazury - opowiada syn.

Przystanek USA
Zawodowe aspiracje Jana gnały go do pracy. Najpierw była to kopalnia w Sierszy, a potem Zakłady Górnicze Trzebionka. W latach 70 jako geodeta rozpoczął pracę w Jaworznie. Na przełomie lat 70. i 80. został kierownikiem Wojewódzkiego Biura Geodezji i Terenów Rolnych w Chrzanowie. Nastał rok 1990, kiedy ciekawość świata pchnęła go za ocean.

- Nie chodziło mu nawet o zarabianie na chleb, bo w grę wchodziły bardziej podróżnicze pasje. Pewnego dnia otrzymał zaproszenie od kolegi z USA - wspomina Jacek Żymankowski.

Nie spodziewał się nawet, że wszystko potoczy się tak gładko. Nie nastawiał się na powodzenie planu, bo z doświadczenia innych wiedział, że wizę do Stanów dostać nie jest łatwo. Bez emocji złożył o nią wniosek. I, o dziwo, dostał ją za pierwszym podejściem.
- Jesienią 1990 roku wyjechał z kraju. Chcąc zobaczyć jak najwięcej, a równocześnie móc zarabiać, musiał się trochę postarać. Tym bardziej, że nie znał zbyt dobrze angielskiego. Dostał pracę w firmie usługowo-montażowej. Przez 2,5 roku mieliśmy ze sobą tylko telefoniczny i listowny kontakt - opowiada syn.

Dla Jana był to jednak wyjątkowo ciekawy czas. Zwiedził praktycznie całą wschodnią część USA. Aż wreszcie mocno zatęsknił. Ku radości bliskich postanowił wracać.

Nie potrafił bezczynnie żyć
Nie mógł narzekać na brak zajęcia. Szybko dostał pracę w wydziale geodezji jaworznickiego magistratu. W roku 1998 natomiast został wiceburmistrzem Chrzanowa. Był nim do 2002 r., a potem przeszedł do pracy w referacie geodezji urzędu w Trzebini.

- Był już emerytem, ale pracował tam praktycznie aż do śmierci. W międzyczasie zaangażował się w działalność Fundacji na Rzecz Szpitala Powiatowego w Chrzanowie, której prezesował. Był również prezesem Stowarzyszenia Geodetów Ziemi Chrzanowskiej, działał w zarządzie LOK i Stowarzyszeniu Pokolenia oraz jako wiceprezes fablokowskiego oddziału PTTK - wylicza syn.

Jego wielokierunkowe zainteresowania i pasje powodowały, że wielu znajomych dziwiło się, że w jednym człowieku potrafi siedzieć tyle energii. Bo Jan Żymankowski bezczynnie nigdy żyć nie potrafił i gnało go wszędzie, gdzie mógł zdziałać coś dobrego.

Dusza towarzystwa
Rodzina była jednak zawsze na pierwszym miejscu. Pamiętał o swych przodkach i krewnych, nie dając im nigdy zapomnieć i o sobie.
- Mieszkaliśmy na ul. Broniewskiego w Chrzanowie, ale na święta jeździliśmy to do jednych dziadków do Rząski, to do drugich do Trzebini. W obydwu domach babcie przyrządzały wyśmienite potrawy. Trudno było choćby troszkę nie skosztować, więc po takich kolacjach ciężko wracało nam się do domu - żartuje Jacek.

Pamięta, że na co dzień domem i gotowaniem zajmowała się mama. Tato Jan miał jednak smykałkę do przyrządzania rozmaitych dań i od czasu do czasu zamykał się w kuchni, pichcąc smakołyki dla swych bliskich. Lubił to robić, więc wychodziło mu to znakomicie.
- Natomiast podczas spotkań w gronie najbliższych znajomych był duszą towarzystwa. Sypał kawałami jak z rękawa, lubił też pośpiewać. Był świetnym organizatorem i to właśnie on dopinał wszystkie sprawy na ostatni guzik - dodaje syn.

Jednym z większych jego przedsięwzięć była organizacja zjazdu Żymankowskich, Ostachowskich i Brandysów, z których wywodziła się jego rodzina. W 2006 r. do Doliny Będkowskiej zjechało blisko 140 osób.

Tata w telewizorze
- Był chyba rok 1978, gdy Wisła Kraków walczyła o mistrzostwo Polski. Oglądałem mecz w telewizorze, gdy nagle kamera pokazała trybuny pełne fanów piłki nożnej. Nie mogłem uwierzyć, gdy nagle z ekranu, razem z innymi kibicami, pomachał do mnie tata - wspomina Jacek.

Jego ojciec, w młodości zawodnik Bronowianki, do końca swych dni pozostał miłośnikiem sportu.
Jeszcze w krakowskim technikum razem z kolegami organizowali spływy kajakowe, autostopem jeździli na wycieczki. Potem wśród sportowych pasji pojawił się tenis ziemny oraz ping-pong. Do swoich zamiłowań przekonywał syna, a potem także wnuki.
- Z Ewą i Szymonem miał wspaniały kontakt. Często zabierał ich na wycieczki - opowiada syn.

Najwięcej radości sprawiało mu jednak żeglarstwo. Godzinami potrafił pracować przy żaglówkach. Organizacja spływu do Gdańska zw. „Księgą Wisły” była dla niego niesamowitym przeżyciem.

Pamiątka w rodowej kapliczce
Był czerwiec. Rok 2008. Jan Żymankowski z energią włączył się w przygotowania do spływu, szykując łodzie do wodowania w Broszkowicach. Nie mógł jednak uczestniczyć w nim od samego początku. Dojechał więc do Kamienia i tam rozpoczął rejs. Dopłynęli do Warszawy, ale znów musiał wracać do Chrzanowa. Postanowił, że pojedzie do Gdańska na zakończenie imprezy.
- Jechałem samochodem, gdy w radiu podawali komunikat o tragedii, jaka się tam wydarzyła. Zupełnie nie skojarzyłem tego z faktem, że pojechał tam mój ojciec - opowiada Jacek.

Telefony rozdzwoniły się natychmiast. Późnym wieczorem, jeszcze przed północą 26 lipca, rodzina była już pewna, że zdarzyło się najgorsze, co mogło się stać. Jan Żymankowski był wtedy na pokładzie jachtu razem z doświadczonym żeglarzem Wojciechem Kluczkowskim. To prawdopodobnie bardzo silny wiatr sprawił, że zahaczyli o falochron. Jacht uderzył o nabrzeże portu północnego w Gdańsku, przewracając się do góry dnem. Jan Żymankowski wpadł do wody i o coś uderzył. Mimo reanimacji nie udało się go uratować.

W czerwcowe imieniny Jana 2009 r. do Doliny Będkowskiej zjechała cała rodzina. W rodowej kapliczce, gdzie upamiętniono śmierć bliskich poległych w II wojnie światowej, umieszczono jeszcze jedną. Na pamiątkę Janowi Żymankowskiemu.
Ewa Solak

Przełom nr 30 (898) 29.07.2009