Nie masz konta? Zarejestruj się

Z Waszej strony

Ręka rękę myje, czyli o „wspólnocie samorządowej”

10.10.2013 12:16 | 0 komentarzy | 1 491 odsłona | red
Kiedy zmieniliśmy ten okropny system, w którym była tylko jedna słuszna partia i wszyscy musieli posiadać zatrudnienie, bo obowiązek pracy był zapisany w ówczesnej Konstytucji i każdy musiał mieć jakiegoś zwierzchnika, przyszedł czas na decentralizację państwa.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Kiedy zmieniliśmy ten okropny system, w którym była tylko jedna słuszna partia i wszyscy musieli posiadać zatrudnienie, bo obowiązek pracy był zapisany w ówczesnej Konstytucji i każdy musiał mieć jakiegoś zwierzchnika, przyszedł czas na decentralizację państwa.

Utworzono więc autonomiczne, oczywiście w granicach prawa, gminy i samorządy. Z czasem, ku zaskoczeniu jednych, zdziwieniu drugich, a z korzyścią dla nielicznych, wyłoniły się z demokracji tzw. „wspólnoty samorządowe”. Taka wspólnota to nie to samo, co lokalna społeczność. „Wspólnota samorządowa” to grupa ludzi, którzy mają wspólne interesy i jak nazwa wskazuje sami się rządzą. Czy to burmistrz, czy komendant policji, czy prokurator, czy sędzia, czy jakiś naczelnik, czy dyrektor – wszyscy się dobrze znają, spotykają, wymieniają informacje, rozmawiają, jeżdżą na narty, na ryby i to jest piękna i owocna współpraca. Inna cechą charakterystyczną „wspólnoty samorządowej” jest różnorodność jej członków. We „wspólnocie samorządowej” najważniejsze jest kto z kim interesy robi, kto z kim jest spokrewniony lub chociaż kto z kim utrzymuje kontakty towarzyskie.

Co cztery lata następuje roszada stanowisk i pozycji, ale skład „wspólnoty” raczej nie ulega zmianie. Pod innymi szerokościami geograficznymi taki układ nazywa się kastą, a w niektórych środowiskach mafią. Kasta jest wtedy, gdy członkowie „samorządowej wspólnoty” zadowalają się pozycją i wynikającymi z tego profitami. Bliżej mafii jesteśmy wtedy, gdy członkowie „wspólnoty samorządowej” stają się kreatywni i próbują wyciągnąć ze swoich stanowisk więcej niż się należy.

Najważniejszą postacią dla każdej „wspólnoty samorządowej” jest burmistrz. Burmistrz jako największy pracodawca, dysponent najbardziej deficytowego dobra, czyli pracy, ma obecnie taką pozycję w środowisku, jak kiedyś w systemie kartkowym miała „znajoma ze sklepu mięsnego”. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę: i komendant policji, i prokurator, i naczelnik, i dyrektor, a nawet sędzia. Wiedzą też o tym dobrze radni, którzy mają swoje rodziny i znajomych. Trudno więc uwierzyć, że te systematyczne podwyżki pensji burmistrzów są z czystej sympatii i szacunku dla urzędu. Tym bardziej, że wtedy, kiedy burmistrz był wybierany przez radnych, a nie w powszechnych wyborach, tej sympatii i szacunku było jakby mniej. Rada gminy była mniej skora do uchwalania podwyżek i mniejsze były pensje burmistrzów. A jak się radnym spodobało, to mogli burmistrza odwołać i powołać sobie innego. Teraz burmistrza można odwołać tylko w referendum i tylko wtedy, kiedy będzie odpowiednia frekwencja. A będzie jeszcze trudniej. W zasadzie po wprowadzeniu zmian w przepisach o referendach, proponowanych przez polityków PO, nie będzie to możliwe.

Obecnie w gminach funkcjonuje inny system. Jak się radny burmistrzowi nie spodoba, to jest duże prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że rodzina takiego radnego nie ma co liczyć na pracę w instytucjach samorządowych. Dzięki takim zależnościom i burmistrz, i gmina, i samorząd są stabilnym, spójnym i dobrze działającym mechanizmem dla dobra „wspólnoty samorządowej”. Nie mylić z lokalną społecznością.

Gmina czyli podstawowa jednostka samorządu terytorialnego, to w ogóle bardzo fajna rzecz dla „wspólnoty samorządowej”. Dzięki decentralizacji i zgodnie z zasadą subsydiarności nad gminą nie ma żadnego zwierzchnika, a jedynie jest sprawowany nadzór. Nadzór uruchamia się tylko wtedy, kiedy jakieś działania są niezgodne z prawem i pod warunkiem, że dowie się o nich ktoś spoza „wspólnoty samorządowej”. Tak skonstruowana autonomia gminy gwarantuje „wspólnocie samorządowej” trwanie. Oczywiście w ramach demokracji przedstawicielskiej każdy obywatel ma prawo, a nawet obowiązek przyglądania się poczynaniom naszych przedstawicieli, również tych działających we „wspólnocie samorządowej”. Jeżeli więc jakiś prawdziwy obywatel, zauważy jakieś nieprawidłowości w gminie, może je zgłosić do miejscowego prokuratora, materiał dowodowy zbierze miejscowy policjant, a sprawę ozsądzi miejscowy sędzia. Nietrudno sobie wyobrazić finał takiej sprawy i losy prawdziwego obywatela.

Z sentymentem można dzisiaj wspominać początki lokalnej demokracji. Trudno sobie wyobrazić, że w czasie pierwszych wyborów samorządowych nawet nie było wielu chętnych na radnego. Wówczas myślano, że radny to tylko społeczna funkcja. (Tak było wcześniej.) Wybrani radni szczerze się zdziwili, kiedy otrzymali pierwsze diety. Później już się nie dziwili, a w miarę jak likwidowano kolejne zakłady pracy w okolicy, coraz bardziej doceniano funkcje i znajomości w samorządzie. Stąd prawdopodobnie tak silne, pomimo różnic w poglądach, więzi i przywiązanie do stanowisk wyłonionej niestety przy pomocy demokratycznych wyborów, „wspólnoty samorządowej”. A miało być tak pięknie.
KALINA