Nie masz konta? Zarejestruj się

Co ma Gandhi do „Konika”

20.05.2008 00:00
Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, choć większość mojego życia była związana z graniem - mówi kompozytor Jacek Dybek, autor przeboju „Konik na biegunach”. Pochodzi z Krzeszowic.

Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, choć większość mojego życia była związana z graniem - mówi kompozytor Jacek Dybek, autor przeboju „Konik na biegunach”. Pochodzi z Krzeszowic.

Ewa Solak: Dzisiaj w dresiku, czyli rozmawiamy „na sportowo”?
Jacek Dybek: - Może być nawet truchtem. Lubię sobie pobiegać. Od ósmej rano ćwiczę. Z Krakowa dojechałem do Rudawy, a potem pieszo dotarłem do Dębnika. Stamtąd kolega podwiózł mnie do miasta. I jestem.

Często w Krzeszowicach?
- Kiedyś częściej, teraz rzadziej. Ale lubię to miasto. W końcu tu się urodziłem i przez wiele lat mieszkałem. Do dziś stoi mój rodzinny dom przy ulicy Miękińskiej. Krzeszowice śnią mi się nawet. Wyrosłem tu i nie mogę zaprzeczyć - jestem prowincjuszem.
Niewiele jednak zostało z atmosfery lat pięćdziesiątych, czy sześćdziesiątych. Nie ma już kawiarni Turystycznej niedaleko Pałacu Vauxhall, do której chodziliśmy z pisarzem Staszkiem Czyczem. Jego też nie ma.

Długo się przyjaźniliście?
- O! Wiele lat. Większość tego czasu spędziliśmy właśnie w Turystycznej. Obaj byliśmy sporymi indywidualnościami z poczuciem niespełnienia. Dziś wydaje mi się, że żyliśmy jakby w letargu tej prowincji, zwanej Krzeszowicami. Staszek potrafił jednak odnaleźć we mnie to, czego inni nie dostrzegali. Kilkakrotnie przewijałem się w jego twórczości. Napisał kiedyś, że gdyby Gandhi urodził się gdzie indziej, pewnie byłby gwiazdą. Wtedy jednak nie byłby tym, kim jest...

Gandhi to o panu...?
- Tak mnie tu nazywali. Zawsze byłem chudy, opalony i chodziłem w białym garniturze.

W Krzeszowicach skomponował pan „Konika na biegunach”.
- Ale wtedy nie był to taki przebój, jak później, gdy zaśpiewała go Urszula. Kiedy pierwszy raz go zagrałem, był rok 1961. Franek Serwatka poprosił mnie o melodię do kabaretu Cyrulik, działającego wtedy przy krakowskiej Akademii Medycznej. Siadłem do fortepianu ciotki i próbowałem dotąd, aż wyszło coś, co spodobało się kabareciarzom. Franek napisał tekst. Utwór zajął I miejsce na festiwalu piosenki studenckiej w Częstochowie. A potem wydawało się już, że zniknęła. Aż zaśpiewała ją Urszula.

Ucieszył się pan, że znów ożyła?
- Byłem zaskoczony! Siedziałem akurat w kuchni z córką, gdy przez radio puścili przebój. Ani żona, ani dzieci nie wiedziały, że to ja skomponowałem do niego muzykę. Bo komponować nigdy nie lubiłem. Wolałem na żywo improwizować. „Konik” w nowej aranżacji był jednak świetny.

Pewnie znów przypomniał panu o dzieciństwie i młodych latach w Krzeszowicach?
- O pierwszym koncercie w parku przy budynku balneologii. Mając pięć lat, schowałem się pod estradą, żeby mnie nikt nie znalazł. O rozrabianiu w łaźni miejskiej, gdzie jako dzieci podglądaliśmy z kolegami kąpiące się dziewczyny. O piosenkach puszczanych przez radiowęzeł na poczcie. I pierwszym akordeonie, kupionym przez tatę. No i próbach nakłonienia mnie do nauki w szkole muzycznej.

Nie wyszły?
- Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, choć większość mojego życia była związana z graniem. Wszelkie próby teoretycznej edukacji w tym zakresie spełzły na niczym. Byłem po prostu leniwym lekkoduchem, choć nigdy nie miałem poczucia marnowania czasu.

Dziś gra pan w Krakowie, a kiedyś?
- Ech, kiedyś to nie tylko w Krzeszowicach, ale też w Chrzanowie. Pamiętam dwie restauracje: Bajkę i Nową. Istnieją jeszcze?

Nowa tak, Bajka nie.
- No właśnie. Wszystko się zmienia, oprócz poczucia niezależności. Choć na początku lat siedemdziesiątych, kiedy zakochałem się w swojej przyszłej żonie, byłem gotów ograniczyć tę niezależność.

Przestał pan grać?
- Tak, bo rodzina i jej bezpieczeństwo było dla mnie najważniejsze. Żona do dziś jest moim ideałem kobiety. Nie mógłbym być blisko niej, jeżdżąc równocześnie na koncerty, żyjąc jak artysta. Na szczęście mam też talent w rękach, zostałem dekoratorem na państwowym etacie. W latach osiemdziesiątych zwolnili mnie, co poniekąd sprawiło, że wróciłem do grania. Kupiłem klarnet i ćwiczyłem do upadłego. Poza tym zatęskniłem za muzyką. Zacząłem też grać na saksofonie. Miałem trochę szczęścia, bo nie zerwałem kontaktu ze znajomymi muzykami z dawnych lat.

Udało się?
- Teraz razem z pianistą Andrzejem Nowakiem w każdy czwartek gram w knajpce „Dawno temu na Kazimierzu” przy ulicy Szerokiej.

Nie znając nut...
- Droga do celu nie zawsze jest najistotniejsza. Jako dziecko, chodziłem do przedszkola na Nowej Wsi. Na podwórku, w maleńkiej, drewnianej klitce mieszkał facet, którego wszyscy się bali. Prawdopodobnie pomagał przy pracach w ogrodzie, ale był upośledzony. Uciekaliśmy przed nim, by znów wracać i podpatrywać, co robi. Pewnego dnia wpadliśmy do tej chatki i zamarliśmy, bo był w środku. Jak gdyby nas nie zauważył. Wziął do ręki skrzypce. Oniemieliśmy, słysząc muzykę wygrywaną z taką pasją. Bo rzecz w tym, by umieć wyrażać siebie. To, co wynika z wewnętrznej potrzeby, co faktycznie w duszy gra. To właśnie jest dla mnie istotą rzeczy. Mam dobry słuch i kocham muzykę. To sprawia, że nadal pracuję, robiąc to, co najbardziej lubię.
Rozmawiała Ewa Solak

Na zdjęciu: Jacek Dybek przy budynku dawnej łaźni miejskiej w Krzeszowicach. Jako dziecko, podglądał kąpiące się tam dziewczyny.

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 21 (837)
  • Data wydania: 20.05.08

Kup e-gazetę!