Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów leży w Europie

13.02.2008 00:00
Emigracja zarobkowa? – Nie, jeśli kosztem jedzenia bez smaku, upokorzeń, rozłąki z rodziną i przyjaciółmi – odpowiada coraz więcej mieszkańców powiatu chrzanowskiego.

Emigracja zarobkowa? – Nie, jeśli kosztem jedzenia bez smaku, upokorzeń, rozłąki z rodziną i przyjaciółmi – odpowiada coraz więcej mieszkańców powiatu chrzanowskiego.

Kilka lat temu w Hyde Parku w Londynie usłyszałem język polski. To był ogrodnik. Powiedział, że w Polsce pracował na stanowisku dyrektora, ale bardziej opłaca mu się ta posada, więc przeniósł się do Anglii – opowiada Marcin.

Dziś o takich przypadkach rzadko słychać. Coraz więcej młodych Polaków z powiatu chrzanowskiego, z doświadczeniem emigracyjnym i dużymi perspektywami, wybiera życie w Polsce. Czy decyduje o tym tylko niższy kurs euro i funta?

Za dużo na Polaka
31-letni Marcin Skwarek z Chrzanowa jest plastykiem z dyplomem Uniwersytetu Śląskiego. Po studiach zaczęło go nosić. Załapał się na jedną z pierwszych fal polskiej emigracji, jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE. W Stanach pływał na ekskluzywnych statkach pasażerskich po Karaibach. Najpierw jako obsługa techniczna, później fotograf. W Wielkiej Brytanii pracował w pralni, warsztacie samochodowym i przy segregowaniu ubrań. Tylko przez półtora miesiąca udało mu się robić to, co kocha – kładł freski na ścianach londyńskiego Grand Hotelu. Dopóki nie uznano, że to robota zbyt dobrze płatna dla polskiego emigranta. Jego odyseja po świecie trwała siedem miesięcy. Dziś jest szczęśliwy, że mieszka w Polsce.

Już nie do usług
35-letni Leszek mieszka w Trzebini. Z zawodu jest ekonomistą. Z zamiłowania fotografikiem, który w kraju wygrywa ważne konkursy. W Niemczech pracował przy remontach po kilka miesięcy jeszcze przed 2004 rokiem. W Irlandii przez 11 miesięcy 2006 roku był ogrodnikiem.

- Te dwa kraje różni wiele w podejściu do człowieka i pracy – stwierdza. - Niemcy cenią dokładną robotę, nawet kosztem czasu. Na Polaka patrzą jednak z dystansem i obawą. Z kolei Irlandczycy nie mają do nas uprzedzeń, a w pracy tolerują niechlujstwo i lenistwo.
Obydwa podejścia nie spodobały się Leszkowi. Dziś wie, że jeśli wróci na Wyspy, to nie w charakterze sługi, lecz pana.

Dubliński syf
Co spowodowało, że Zachód zaczyna przejadać się naszym rodakom?

- Prawdę mówiąc, przypadkiem znalazłem się w Polsce – wyjaśnia Marcin. – Po powrocie do kraju podjąłem pracę jako nauczyciel muzyki. Zarobki były jednak tak marne, że po pół roku znów postanowiłem wyjechać do Stanów. Na lotnisku w Nowym Jorku okazało się, że nie dopełniłem formalności z wizą. Zostałem cofnięty. Gdyby nie to wydarzenie, pewnie do końca życia zostałbym w USA.

- Dublin, jako stolica kraju przeżywającego cud gospodarczy, zupełnie mnie rozczarował – mówi Leszek. – Ludzie mają tam dużo pieniędzy, jednak nawet w ścisłym centrum króluje smród, syf i śmieci. Od początku nie czułem się tam dobrze. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, jak ważni są przyjaciele i rodzina, których obecność wpływa na to, że czujemy się bezpieczni. Czujemy się u siebie. Zatęskniłem.

Różnice kulturowe
Do tego dochodzi szereg prozaicznych problemów i różnic kulturowych.

- Pogoda w Irlandii zmienia się siedem razy na dzień – opowiada Leszek. – Przez dziewięć miesięcy nie było ani jednego w pełni słonecznego dnia. Nie to, co u nas, kiedy latem można leżeć bykiem na materacu od rana do wieczora.

- Jestem smakoszem. Jedzenie zarówno w Stanach, jak i Anglii, jest tragiczne – mówi Marcin. – Na zewnątrz czuję resztki smaku, a w środku papier. Co prawda, kiedy byłem na Wyspach, pierwsze sklepy z polską żywnością dopiero raczkowały. Jednak wiem, że jeśli ktoś chce zaoszczędzić, nie pozwoli sobie na zakupy dobrej, polskiej żywności. Skazany jest na tanią chemię z supermarketu.

- Wieczorem wszyscy siedzą w pubach i żłopią piwo – Leszek wspomina irlandzką emigrację. – Niekoniecznie odpowiada mi taki sposób spędzania wolnego czasu. Żeby z kimkolwiek pogadać, musiałem przesiadywać w głośnych, zatłoczonych knajpach.

- Kiedy Anglik spytał mnie, czy pójdę z nim do pubu, powiedziałem: „nie” – opowiada Marcin. – Od razu się obraził. Później dowiedziałem się, że powinienem odpowiedzieć: „Nie jestem pewny”. I też nie iść. Wtedy wszystko byłoby dobrze. To właśnie przykład kulturowych różnic.

Gimnazjalistki z butelkami
Częstym i o wiele poważniejszym zjawiskiem, niż u nas, jest agresja.

- Kiedy w Miami chciałem kupić garnitur w murzyńskiej dzielnicy, każdy patrzył na mnie jak na wariata – wspomina Marcin. – W końcu poszedłem na kompromis. Udałem się do sklepu, ale pilnowałem, żeby wyjść z dzielnicy przed zmrokiem.

- Nie znam Polaka, który nie dostałby w Dublinie cegłówką – podsumowuje Leszek. – Nie z powodów narodowych. Tak po prostu. To normalne, że na ulicach dziewczynki z gimnazjum obrzucają się przekleństwami, a często i butelkami z piwem. Większość Irlandczyków to wieśniaki. Kiedy stamtąd wróciłem, na najbardziej niebezpiecznym osiedlu w Nowej Hucie czułem się jak w przedszkolu.

Bez zbędnych formalności
Polacy na emigracji nie mogą jednak narzekać na dwie rzeczy – możliwość większych zarobków i przyjazną politykę pracy.

- Kiedy mój zwierzchnik w firmie ogrodniczej z faktur robił sobie kulki, które rozrzucał po gabinecie, pomyślałem, że jest upośledzony umysłowo – mówi Leszek. – Potem okazało się, że pani w urzędzie skarbowym bez problemu akceptuje takie dokumenty. Coś podobnego w Polsce byłoby nie do pomyślenia.

- W samym Londynie jest 160 centrów pracy i 300 agencji, gdzie po naciśnięciu kilku klawiszy automat wypluwa kartkę z informacjami o zatrudnieniu w każdym rejonie Londynu – opowiada Marcin. – Z kartką udajesz się do pracodawcy i prawie zawsze jesteś przyjęty.

- Kiedyś postanowiłem założyć w Dublinie działalność gospodarczą – wspomina Leszek. - Zajęło mi to 15 minut. Bez zbędnych formalności. Bez żadnych opłat. Bez przyszłych podatków. To właśnie tajemnica „cudu gospodarczego” i główna różnica, jaka dzieli naszą biurokrację od tamtejszej.

Być razem w Polsce
- Mimo wszystko, Polacy na emigracji leczą się z kompleksów – uważa Leszek. – Odwiedzałem tamtejsze targi fotografii ślubnej. To dziedzina, o której wiem sporo i widzę, że poziom usług jest u nich niski, stopień wykształcenia fotografików słaby, a zarobki przynajmniej czterokrotnie większe niż w Polsce. Jedyną przeszkodą dla naszych profesjonalistów jest snobizm, który panuje u Irlandczyków. Większość z nich woli zamówić średnie zdjęcia za duże pieniądze, ale w firmie z tradycjami.

- Koleżanka z Niemiec odwiedziła mnie kiedyś w dniu Wszystkich Świętych – opowiada Marcin. – Przecierała oczy ze zdumienia, kiedy widziała tłumy ludzi i setki zniczy na cmentarzach. „ Umiecie się jednoczyć, być razem. U nas każdy jest osobno” – powiedziała później. Po powrocie do kraju zacząłem sobie bardzo cenić, że mogę iść do kościoła i pomodlić się z Polakami. Na Zachodzie chodziłem sam, a wszyscy traktowali kościół jak muzeum.

Zapraszamy bogatych
Marcin mieszka obecnie ze świeżo poślubioną żoną u rodziców. Pracuje przy dekoracji wnętrz, kładzeniu fresków i kopiach dzieł sztuki w Chrzanowie, Krakowie i Katowicach. Czyli przy tym, czego się uczył, i co lubi najbardziej. Z zarobków jest zadowolony.
Leszek postanowił, że do listopada zbierze 1.800 euro, które trzeba zapłacić za wpisowe na prestiżowych targach fotografii ślubnej w Dublinie. Chce zaprezentować własną firmę.

- Od dawna było to moje marzenie – zdradza. – Wiem, że ryzyko niepowodzenia jest duże, ale jeśli nie spróbuję, będę sobie wyrzucał do końca życia. Jeśli zainteresowałbym klientów, odrzucam możliwość otworzenia biura w Dublinie. Nasz kraj staje się dla wyspiarzy coraz mniej anonimowy. Zamierzam nakłonić Irlandczyków, żeby to oni przylatywali na ślubne sesje fotograficzne w oryginalnych, polskich plenerach!
Tomasz Jurkiewicz


Na zdjęciu: Żeby zabawić Amerykanów, Marcin Skwarek - wbity w smoking - musiał zgadzać się na różne wygłupy

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 7 (623)
  • Data wydania: 13.02.08

Kup e-gazetę!