Nie masz konta? Zarejestruj się

Czterdziestoletni dyżur

14.09.2005 00:00
Najbardziej smuci mnie to, że większość społeczeństwa nie potrafi udzielać pierwszej pomocy, a tymczasem są to rzeczy tak proste, jak rozkładanie parasola – mówi Irena Irlik, lekarz chrzanowskiego pogotowia ratunkowego.
Najbardziej smuci mnie to, że większość społeczeństwa nie potrafi udzielać pierwszej pomocy, a tymczasem są to rzeczy tak proste, jak rozkładanie parasola – mówi Irena Irlik, lekarz Ile lat już pani pracuje w pogotowiu ratunkowym?
- Czterdzieści. A tak w ogóle, to, licząc staż w szpitalu, przepracowałam w życiu czterdzieści dwa lata.
Cały czas w „białej służbie”.
- Niestety...
Dlaczego: niestety?
- Każdy wie, jak jest w służbie zdrowia. Oczywiście, myślę o finansach.
Gdyby dzisiaj miała pani wybierać, to nie poszłaby na medycynę?
- Wybrałabym ten sam zawód, zawód lekarza. Jednak nauczyłabym się dobrze angielskiego i tyle by mnie tu widziano. To, co teraz wyprawia się w służbie zdrowia, przechodzi ludzkie pojęcie. Jak nic się nie zmieni, to czarno widzę przyszłość młodych doktorów.
Jakie predyspozycje powinien posiadać lekarz pogotowia ratunkowego?
- Przede wszystkim, musi być odporny psychicznie. Nie jest to zacisze gabinetu czy praca w szpitalu, gdzie się ma całe zaplecze diagnostyczne i możliwość konsultacji z koleżankami i kolegami. To jest praca w miejscach publicznych, w tłumie, w obecności płaczącej rodziny. Tutaj trzeba samodzielnie i bardzo szybko podejmować decyzje.
Pewnie nieraz była pani w sytuacji, gdy trzeba było ustalać kolejność ratowania ludzkiego życia.
- Nigdy nie zapomnę wypadku w Płazie na początku lat osiemdziesiątych. Na następny dzień papież Jan Paweł II miał być w Oświęcimiu, więc wszystkie służby były postawione w stan podwyższonej gotowości. Stosunkowo szybko dojechaliśmy na miejsce, gdzie rozegrała się prawdziwa tragedia. Autobus wpadł do Płazianki i zaczął nabierać wody, ludzie topili się i dusili. Wtedy strażacy nie mieli takiego sprzętu, jak dzisiaj. Właściwie, to kierowca, wyskakując z pojazdu i zostawiając uchylone drzwi, uratował wiele osób. Ci, którzy byli na chodzie, mogli jakoś wydostać się o własnych siłach.
Jak tylko zorientowałam się w sytuacji, to kazałam zatrzymać pierwszy autobus PKS, jadący w stronę Chrzanowa, wysadzić pasażerów i wsadzić wszystkich poszkodowanych znajdujących się w nie najgorszym stanie. Akurat nasz kierowca, Andrzej Brandys, który ma rodziców w Płazie, przybiegł do nas, bo huk był ogromny. Poprosiłam go, żeby eskortował autobus z rannymi do szpitala.
W przypadku masowego wypadku w pierwszej kolejności trzeba jak najszybciej usunąć wszystkich ludzi, którzy są w dobrym stanie, czyli chodzących. Oni, będąc w stresie, potrafią tylko przeszkadzać. Potem należy się zabrać za tych, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują. Najciężej poszkodowani to z reguły nie ci, którzy biegają i wrzeszczą wniebogłosy, ale ci, którzy nic nie mówią.
Wróćmy na chwilę do początków pani pracy. To był rok...
- 1963. Wtedy rozpoczęłam dwuletni staż w chrzanowskim szpitalu. Dawniej każdy stażysta solidnie pracował. Dlatego jak w 1965 zaczęłam jeździć w pogotowiu, to czułam się już trochę pewniejsza. Chociaż proszę pamiętać, że pewny lekarz, to zły lekarz.
Pierwszy wyjazd do wypadku...?
- Pamiętam tylko pierwszy dyżur. Rozpisano mnie z moją koleżanką, równolatką. Wtedy nie było jeszcze łączności radiowej z karetkami. Całą noc nie spałyśmy, przypominając sobie na tysiące sposobów, jak powinnyśmy zareagować, gdyby przyszło co do czego. Na szczęście dyżur był spokojny.
Te wszystkie wypadki siedzą w głowie, śnią się czasem po nocach?
- Czasem się śnią. W końcu człowiek patrzy na ciężkie ludzkie cierpienia.
- Dla równowagi opowiem panu sytuację ze śmiesznym finałem. Otóż, na ulicy Długiej w Trzebini zderzyło się dwóch kolegów. Jeden jechał ciężarówką, drugi – minibusem. Z tego właśnie minibusa było sporo poszkodowanych, a ja, jako lekarz, nie miałam wsparcia. Ustalałam kolejność odwozu do szpitala i w tym wszystkim tak się zapracowałam, że w pewnym momencie oglądam się, a wokół mnie nie ma nikogo. Z kufrem w ręku zostałam samiutka na ulicy. Czekam i czekam, a po mnie nikt nie przyjeżdża. Tymczasem w szpitalu spotkali się kierowcy oraz sanitariusze i nawzajem myśleli, że ja jestem z którymś z nich.
Wiem, że gapie stanowią ogromne utrudnienie dla zespołu medycznego.
- Właśnie! Lekarz musi różnymi sposobami, czasami drastycznymi, opanować tłum, który tylko przeszkadza i, oczywiście, doradza. Tak na marginesie, to w Polsce prawie każdy jest albo prawnikiem, albo lekarzem...
Na miejscu wypadku po prostu się wyłączam. Widzę to, co mam widzieć. Dlatego jak mnie nieraz w sądzie pytają o różne dziwne rzeczy, to ja bardzo często nawet nie wiem, jakie auta się zderzyły. Sąd chce ustalić wszystkie okoliczności, lekarz pogotowia nie zwraca na to uwagi, dla niego liczy się jedynie człowiek wymagający pomocy. A w takich momentach czas jest na wagę złota.
Nieraz trzeba porozmawiać z pacjentem w ciężkim stanie. Co mu powiedzieć?
- Różne dziwne rzeczy, najczęściej się go uspokaja. Jednak najgorsze są takie sytuacje, gdy mamy wypadek samochodowy, w którym uczestniczy cała rodzina. Mąż ginie na miejscu, żona pyta lekarza, co się z nim stało. I co tu powiedzieć...?
Prawdę...?
- W żadnym razie. Na prawdę przyjdzie czas. Można bowiem łatwo pogorszyć stan pacjentów.
Kiedy czuje pani największą satysfakcję?
- Kiedy po prostu kogoś uratuję, na przykład z wypadku samochodowego, i potem ta osoba normalnie chodzi.
Najbardziej smuci to, że większość społeczeństwa nie potrafi udzielić pierwszej pomocy, a tymczasem masaż serca czy sztuczne oddychanie to są rzeczy tak proste, jak rozkładanie parasola. Proszę sobie wyobrazić, że wypadek ma miejsce w Lgocie. Zanim my tam dojedziemy, to minie piętnaście minut. Najczęściej tłum gapiów stoi i nic nie robi. Potem mówią, że się bali zaszkodzić. Wtedy tłukę do głowy jednemu i drugiemu: „Czym zaszkodzisz człowiekowi, który za chwilę umrze, jeśli nie otrzyma od ciebie pierwszej pomocy? Możesz go tylko uratować”.
Czasem pacjent umiera w karetce.
- Wówczas pojawia się myśl, że można było coś lepiej zrobić. Ale takie jest życie i pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 37 (700)
  • Data wydania: 14.09.05

Kup e-gazetę!