Nie masz konta? Zarejestruj się

Czuję opatrzność zmarłych

21.12.2004 00:00
Na okrągło mogłabym coś remontować. Chyba jestem zboczona na tym punkcie. Kiedy remontowaliśmy szpitalne wejście, chodziłam tam 10 razy na dzień – mówi Ewa Potocka, dyrektor Szpitala Powiatowego w Chrzanowie
Robi pani dobrą kawę.
- Rozpuszczalną (śmiech).
Lubi pani gotować?
- Ja w soboty gotuję, ja w niedzielę gotuję, ja bardzo dobrze gotuję, ale muszę mieć czas. Nie lubię szybko gotować, na przykład po pracy.
Co mogłaby pani polecić ze swojej kuchni?
- Zależy, czy na co dzień, czy od święta. Na pewno nie jadam ciężkich i tłustych potraw. Mięsa nie smażę, lecz duszę. Nie robię żadnych sosów.
Pani, jako dyrektor szpitala, ma czas na codzienne gotowanie!?
- Staram się pracować do trzeciej. Gdy przychodzę do domu, zajmuję się kuchnią. Muszę gotować, bo nie chodzimy na żadną stołówkę. Powiem panu, że mam bardzo dużo wolnego czasu, który spędzam przed telewizorem. Oglądam wszystkie filmy, seriale i wiadomości. Ostatnio nauczyłam się relaksować w domu i nie przynosić problemów z pracy.
Na moment wróćmy do świątecznych dań.
- Na Wigilii jest jedno i to samo, czyli barszcz czerwony i uszka z grzybami jako pierwsze danie. Moja specjalność to kapusta z grochem i grzybami, którą robię w strasznych ilościach. Całe święta jemy kapustę, a co zostanie, to idzie do zamrażarki. Bo im częściej kapusta jest podgrzewana, tym lepiej smakuje. Robię też gołąbki z grzybami oraz pierogi z kapustą i grzybami.
Nie przygotowuję dwunastu dań, bo moja rodzina, jak się obje barszczem z uszkami, to ma dosyć. Wychodzą mi tylko serowce, więc piekę jedne i te same ciasta.
Pani jest tradycjonalistką? Myślę o pewnej hierarchii wartości, czyli nieprzekraczalnych granicach.
- Rodzina jest dla mnie bardzo ważna. Najlepiej, gdybym wszystkich miała w zasięgu ręki. Nic nie potrafi mnie oderwać od wigilijnego stołu. Zresztą, nigdy nie miałam dyżuru w Wigilię. Szczerze mówiąc, korzystałam z tego, że wtedy wypadają imieniny Ewy.
Niech pani opowie o swoich rodzicach.
- Nie żyją od dawna. Mama miała 53 lata, tata 56. Ojciec pochodził z Klimontowa k. Proszowic, mama z Zawiercia. Ja jestem także zawiercianką. W 1959 r. przenieśliśmy się do Chrzanowa i wsiąkłam w tutejszy klimat.
Przez długie lata mój tato, Edmund Grabowski, pracował jako dyrektor ds. handlowych w chrzanowskich zakładach mięsnych. Potem przeniósł się do Krakowa, gdzie był głównym księgowym w Peweksie. Nagle zmarł na zawał serca. Również mama pracowała jako księgowa w spółdzielni… Ale dzisiaj nie pamiętam nazwy zakładu.
Miałam dobre wzory. Byłam bardzo rygorystycznie wychowywana; nie wyobrażam sobie, bym mogła późno wrócić do domu; nie przyszłoby mi do głowy, żeby odpyskować rodzicom.
Czyją ma pani naturę?
- Jestem podobna do ojca, który był otwarty na ludzi i pozytywnie nastawiony do życia. Mama była większym cholerykiem, wiecznie się przejmowała.
Chrzanów z lat dzieciństwa.
- W 1959 r. Miałam wtedy 7 lat, wprowadziliśmy się do budynku przy ul. Grunwaldzkiej. Mieszkaliśmy nad dawną „Katarzynką”. Po bułki latałam do Kozery. Wówczas Grunwaldzka tonęła w błocie, bo nie było asfaltu. Przy ul. Wojska Polskiego stały nieotynkowane bloki, w miejscu dzisiejszego Placu Tysiąclecia kwitła łąka.
Chodziła pani do „Staszica”. Nastoletnia Ewa podkochiwała się w kimś?
- Tak, w panu Malczyku, profesorze od matematyki. Zresztą, bardzo pilnie uczyłam się tego przedmiotu. Może dlatego umiem dzisiaj liczyć. Poza tym byłam kujonem. Profesor Malczyk był wtedy młodym mężczyzną, właśnie skończył studia i wszystkie dziewczęta się w nim kochały.
Rodzice chcieli, żeby została pani lekarką?
- Nie chcieli. Zawsze lubiłam biologię, natomiast jako mała dziewczynka chciałam sprzedawać w warzywniczym sklepie. Nie wiem dlaczego... Patrząc z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy nie zrealizowałabym się w budowlance. Uwielbiam remonty...
...czyli zmiany.
- W Sieniawie k. Rymanowa mamy dom, którego budowę planowałam i nadzorowałam od fundamentów. Na okrągło mogłabym coś remontować. Chyba jestem zboczona na tym punkcie. Kiedy remontowaliśmy szpitalne wejście, chodziłam tam 10 razy na dzień.
Ostatecznie rozpoczęła pani studia na krakowskiej akademii medycznej. Kochała się pani w jakimś profesorze?
- Nie, poznałam Staszka Potockiego i na piątym roku wyszłam za mąż. To był czysty przypadek, bo on z Krosna, ja z Chrzanowa, on z UJ, ja z Akademii Medycznej. Moja uczelnia podpisała umowę z Uniwersytetem, która polegała na tym, że UJ daje miejsce w akademiku w zamian za to, że studentka AM będzie tam udzielać medycznej pomocy. Padło na mnie. Natomiast Staszek piastował stanowisko przewodniczącego samorządu akademika. Po prostu zetknęły się dwie funkcyjne osoby.
Kto kogo poderwał?
- Nie wiem! Jeszcze nikt nie zadał mi takiego pytania. To był chyba przypadek.
Wierzy pani w przeznaczenie?
- Wierzę w przeznaczenie i jeszcze w opatrzność zmarłych. Może jest tak dlatego, że od 30 lat nie mam matki, a od 26 lat ojca. Jednak czuję ich nieustanną obecność. Nieraz myślę sobie, że pewne rzeczy udają mi się właśnie dzięki duchowemu wsparciu rodziców.
Zmarli nie odchodzą tak szybko z ziemskiego świata, z naszego życia.
- Może w ogóle nie odchodzą.
W co pani jeszcze wierzy?
- Wierzę, że wtedy człowiekowi udaje się w życiu, kiedy potrafi się cieszyć z przyziemnych rzeczy; kiedy nie narzeka, wówczas zostaje za swoją pokorę wynagrodzony. Nie jestem osobą pazerną i cieszę się z tego, co mam.
Zaraz po studiach medycznych, jako specjalista anestezjolog, trafiła pani do Chrzanowa, czyli takiego trochę rodzinnego miasta.
- Ludzkie losy są bardzo dziwne, bo – proszę sobie wyobrazić – nie chciałam wiązać swojej przyszłości z Chrzanowem. Podczas 6-letnich studiów ani razu nie byłam na praktyce w Chrzanowie. Jeździłam po Krynicach, Zakopanych, Proszowicach. Miałam już załatwioną pracę w Tarnowie i Krośnie. Tak sobie myślę, że wtedy nie chciałam tak bardzo przyjść do Chrzanowa, jak dzisiaj nie chciałabym go opuszczać.
W 1976 r. brakowało lekarzy, podobnie jak wódki, kiełbasy, butów...
- ...i papierosów, które – jako namiętna palaczka – kupowałam na wagę. Jeżeli idzie o lekarzy, to każdy stażysta był zatrudniany od ręki.
W 1976 r. przyjmował mnie do pracy Leon Pytlik, ówczesny dyrektor szpitala. Co ciekawe, od samego początku byłam jakimś kierownikiem. Najpierw w międzyzakładowej przychodni na terenie PKS-u przy ul. Balińskiej w Chrzanowie. Potem poszłam do rejonowej przychodni w Libiążu, następnie organizowałam ośrodek zdrowia w Gromcu. Na wsi ludzie traktują lekarza jak księdza, przede wszystkim przychodzą, by pogadać i zwierzyć się. Później przeniosłam się do chrzanowskiej przychodni przy ul. Sokoła, gdzie pełniłam funkcję zastępcy dyrektora ds. lecznictwa. Kiedy we wrześniu 2004 r. zachorował dyrektor szpitala Zbigniew Żurawik, zaczęłam pełnić jego obowiązki. W 1995 r. wygrałam konkurs na dyrektora. Ale się nagadałam... (śmiech)
Niech pani jeszcze powie, czy przeżyła chwile grozy, pracując jako lekarz?
- Na szczęście żaden pacjent nie został mi na stole, czyli nie umarł. To jest bardzo ważne dla anestezjologa. Choć nieraz pot leciał ciurkiem po moich plecach. Najważniejsze, by nie spanikować podczas operacji, bo panika momentalnie udziela się wszystkim. Wtedy może dojść do tragedii.
Denerwowała się pani, czekając na wyniki czwartkowego konkursu na dyrektora szpitala?
- Znałam ludzi z komisji konkursowej, a jednak gdy ich zobaczyłam w kupie, wszystkich trzynastu, to zaczęłam się bać, żeby czasem się nie zbłaźnić. Aby tylko nie trafić na pytanie, na które nie znałabym odpowiedzi. Gdy się jest 10 lat w jednym szpitalu, powinno się wiedzieć o nim wszystko.
Nie kryję, że chciałam wygrać konkurs. Z jednej strony stworzyłam zgrany zespół ludzi, z drugiej, mając 52 lata, chciałam wiedzieć, czy uda mi się dotrwać do emerytury na stanowisku dyrektora, czy będę musiała się przekwalifikować.
Szpital jest dla pani drugim domem.
- Znam tam każdy zakamarek, otwierałam każdy oddział. Jak może nie być moim drugim domem?

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 51 (663)
  • Data wydania: 21.12.04

Kup e-gazetę!