Nie masz konta? Zarejestruj się

Wspominając nauczycieli

13.10.2004 00:00
Kiedy koledzy z „Przełomu” poprosili mnie o napisanie wspomnienia o moich licealnych nauczycielach, natychmiast wiedziałem, iż muszę zacząć od piekielnie osobistego wyznania.
Kiedy koledzy z „Przełomu” poprosili mnie o napisanie wspomnienia o moich licealnych nauczycielach, natychmiast wiedziałem, iż muszę zacząć od piekielnie osobistego wyznania. Nie przeszło mi to przez gardło dobrych dwadzieścia lat, więc może teraz odważę się wydusić z siebie w formie listu-podania do mojej wychowawczyni Wandy Budek.
Tak więc:„Kochana Pani Profesor. W pierwszych słowach mojego listu pragnę donieść, że jeszcze dzisiaj pali mnie wstyd na samo wspomnienie, jak to pociągnąłem hamulec bezpieczeństwa w pociągu, którym wracaliśmy ze szkolnej wycieczki. Nie wiem jaki diabeł mnie podkusił, ale pozostaje faktem że uwiesiłem się na dźwigni hamulca i osobowy relacji Kraków – Oświęcim stanął jak wryty ze zdziwienia, że ktoś na prostej drodze próbuje mu zakłócić planowe dotarcie do stacji Chrzanów Śródmieście i kolejnych. Nie będę tutaj przyznawał, że był to mój autorski pomysł oraz wykonanie, bo i bez tego wyznania Pani Profesor wiedziała o tym już w sekundę później, kiedy wściekły kierownik pociągu przebiegł przez skład wykrzykując retoryczne pytanie: „Kto to zrobił?”
Od jakiegoś czasu ja już też wiem, dlaczego Pani natychmiast wiedziała, że to właśnie ja. No bo niby kto inny mógł to zrobić i dlaczego? Dobrze, zostawmy już w spokoju ten nieszczęsny pociąg, jest w końcu tyle milszych momentów, o których warto pamiętać. Uprzejmie proszę więc – niech się Pani już na mnie o to nie gniewa. Inni nauczyciele mają pewnie więcej powodów, by przy tej świątecznej okazji coś mi tam wypomnieć”.
Profesorkę Wandę Budek nazywaliśmy po prostu Wandzią, chyba głównie dlatego, że nie mieliśmy zbyt dużo wolnego czasu, by wymyślić coś bardziej oryginalnego. Uczyła nas chemii, co już samo w sobie było z jej strony zajęciem heroicznym, bowiem nasza odporność na intelektualne bogactwo oferowane przez przedmioty ścisłe była zdumiewająca. Armie matematyków, fizyków i chemików chrzanowskiego liceum przez cztery lata próbowały przeróżnymi sposobami wtłoczyć do naszych głów minimum wiedzy z tych pięknych dyscyplin naukowych. Poza nielicznymi wyjątkami – bezskutecznie. Ci wszyscy ludzie, z profesorką Wandzią na czele, to prostu anioły, którym – oprócz medalu za cierpliwość i wytrwałość – należał się również dodatek specjalny za pracę w trudnych warunkach.

Nie wykluczam jednak, że mnie i moim licealnym przyjaciołom należy się jakiś kombatancki dodatek za to, iż bez wyraźnego uszczerbku na zdrowiu przeszliśmy przez wymyślną machinę tortur zadawanych nam przez profesora Jana Gałasia. A dozował je z matematyczną precyzją. Zaczynał od drzwi wejściowych, gdzie ze skrupulatnością godną lepszej sprawy sprawdzał codziennie rano, czy czerwona tarcza z dwoma białymi literami w czerwonym polu – LO – była na swoim miejscu? A jeśli tak, to czy aby na pewno przytwierdzona była na stałe do rękawa przy pomocy nitki. Kto tarczy nie miał przyszytej trafiał do Gałasiowego zeszyciku w formie meldunku zwykłego, kreślonego zielonym długopisem. Kto jej zaś nie miał w ogóle trafiał tam w formie raportu karnego, czyli zapisu długopisem czerwonym. Na czerwono notował też pedantyczny matematyk wykroczenia tak w naszym pojęciu wówczas błahe jak palenie papierosów, czy też pisanie w zeszycie na parapecie szkolnego korytarza, co – jego zdaniem – było pospolitym zrzynaniem. Śmiem nawet twierdzić, że profesor Gałaś więcej swojej świętej energii poświęcał na wprowadzanie w życie kolejnych elementów policyjnego porządku, niż na naukę matematyki. Tej ostatniej w stopniu przyzwoitym nie opanowałem zresztą nigdy, a papierosów dziś nie palę z zasady, a nie dlatego, że trafiłem kilka razy z tego powodu do Gałasiowego pamiętnika. Inni trafiali tam zresztą zacznie częściej, a palą do teraz. Tak więc z perspektywy lat tę metodę wychowawczą można uznać za całkowicie chybioną i nieskuteczną.

Znacznie ciekawsze sposoby zwiększenia wydolności uczniowskich płuc stosował zresztą profesor Marian Wojnar, ksywa „Gumiok”. Otóż z racji bliskiego sąsiedztwa jego pracowni wychowania technicznego uwielbiał się on zapuszczać na lotne patrole do szatni. W sezonie jesienno-zimowym jego wizyta w podziemnej palarni kończyła się błyskawicznym zrzuceniem całego zapasu węgla z placu do szkolnej kotłowni. „Gumiok” nie bawił się bowiem w pracochłonne prowadzenie kartoteki wypalonych papierosów, ale swoją minutową wizytę w szatni zaczynał i kończył krótkim komunikatem skierowanym do przyłapanych palaczy: „każdy po 25 łopat”. Do dzisiaj nikt nie wie, jakim sposobem sprawdzał wykonanie pokuty. Faktem pozostaje, iż miał w oku jakąś magiczną miarkę, według której potrafił ocenić ilość łopat potrzebnych do zrzucenia hałdy węgla do piwnicy. Złośliwi twierdzili, iż doszedł do perfekcji w tej dziedzinie, osobiście wcześniej przerzucając wielokrotnie olbrzymią hałdę. Na prawdziwość tego twierdzenia nie ma jednak wystarczających dowodów, tak więc lepiej nie powtarzać go publicznie. Profesor Wojnar, jako jeden z nielicznych zresztą, pielęgnował w nas poczucie wyjątkowości szkoły, do której pilnie uczęszczaliśmy. Dawał nam to do zrozumienia na każdym kroku, a szczególnie prowadząc w zastępstwie lekcje plastyki i tłumacząc obrazowo: „Musicie pamiętać, że to jest akt kobiecy. Dla prostego człowieka – goła baba”.
O tym, że prawdziwe serce chrzanowskiego gimpla biło w jego szatni czyli piwnicy, wiadomo było od zawsze. Nie każdy zresztą profesor miał śmiałość się tam zapuszczać. Odwagi nigdy nie brakowało wspomnianemu Wojnarowi, być może właśnie dlatego padł kiedyś ofiarą własnej brawury. Otóż penetrując razu pewnego podziemia w poszukiwaniu ochotników do zwalania węgla natknął się na swej drodze na kartonowe pudełko, które z wrodzoną sobie nonszalancją kopnął szpicem buta. Pech chciał, że pudełko wypełnione zostało wcześniej przez kolegów z czwartej klasy cegłami i podrzucone w miejscu publicznym w oczekiwaniu na kogoś, kto będzie z nim chciał zrobić to, co zrobił właśnie „Gumiok”. Ubaw mieli wszyscy, nieszczęsnego profesora nie wyłączając.
W szatni również odbywały się w grudniu uroczyste obchody kolejnych rocznic śmierci Johna Lennona. Ich niezwykła atmosfera polegała na paleniu świec przed portretem zastrzelonego artysty przymocowanym do piwnicznej kraty i wspólnym śpiewaniu piosenek Beatlesów przy gitarowym akompaniamencie kolegi Maćka Chylaszka. Bard z Libiąża jako jedyny zresztą umiał śpiewać po angielsku, bo reszta – mimo najszczerszych chęci – potrafiła co najwyżej zawodzić. Absolutnym zbiegiem okoliczności datę śmierci Lennona dzieliło od pewnej bardzo ważnej grudniowej daty ledwie pięć dni. Dziś mam pewność (czego się wówczas nawet nie domyślałem), iż to właśnie przypadkowe sąsiedztwo tych dat sprawiało, że na początku lat 80. ubiegłego wieku kilku nauczycieli tak gorliwie pilnowało, by żadne znicze i świece w grudniu się w szatni nie paliły. Co oni mają do Lennona – zastanawialiśmy się wtedy naiwnie? Nazwiska tych profesorów szybko zresztą uleciały mi z pamięci.
Nigdy natomiast nie zapomnę kilku psorów, którzy nie zrażeni naszym jawnym oporem do przyswajania wiedzy, cierpliwie prostowali czerwonymi długopisami kręte ścieżki naszej edukacji. Niektórym się to z niezłym skutkiem udało, inni w swoim zawodowym bilansie zwycięstw i porażek muszą przy kilku nazwiskach postawić wielki minus. Do dzisiaj pełen podziwu jestem dla wytrwałości profesora aleksandra Mierzwy (ps. „Pikuś”), który nigdy nie stracił wiary, że zdołam cokolwiek pojąć z czarnej magii fizyki i matematyki. Zdumiewał mnie jego optymizm, bowiem jeszcze przed nim liczni fachowcy w tej dziedzinie postawili jednoznaczną diagnozę: przypadek beznadziejny, nigdy nie nauczy się liczyć. Moim zdaniem mieli oni absolutną rację, co „Pikusiowi” nie przeszkadzało z niezmąconym spokojem zadawać mi setny raz to samo pytanie: „No i czemu się to równa?” A moją, zazwyczaj błędną, odpowiedź niezmiennie z dobrodusznym uśmiechem kwitował: „To się równa taki capek jak ty”. Złoty był to człowiek, bowiem ja na jego miejscu odesłałbym delikwenta terminować do szewca. Profesor Mierzwa z uśmiechem zaś dyktował mi kolejne zadanie, choć z góry wiadomo było, że wynik jaki uzyskam z jego rozwiązania będzie bardzo odległy od prawdy.
Nieco mniej cierpliwa była profesorka Anna Podhalańska, rusycystka, która przyłapała mnie na tym, że o ile z poprawnym wysławianiem się w bratnim języku obcym nie miałem większych problemów, to padałem przy każdej próbie czytania czegokolwiek napisanego cyrylicą. Przyznać trzeba, że pani profesorka długo nie mogła pojąć o co w tym wszystkim chodzi, moją bezradność wobec rosyjskiego pisanego tłumacząc sobie głośno – i całej klasie przy okazji – moimi kłopotami ze wzrokiem. W trosce o moje zdrowie poleciła mi w pewnym momencie udanie się do okulisty, by ten coś z problemem zrobił. Dobrze bawiący się całą sytuacją koledzy upomnieli mnie, bym nie przysparzał dalszych trosk profesorce, tylko sprawił sobie okulary. Sami o nie zresztą zadbali – przeźroczyste zerówki służące jako ochrona oczu frezera przy piłowaniu metalu znalazł w piwnicy Mirek Siedzik. Profesorka była zachwycona - wreszcie zadbałem o swoje zdrowie i w nagrodę jako pierwszemu poleciła mi… oczywiście przeczytanie jakiegoś tekstu w nowych okularach. Mistyfikacja musiała się wydać, bo na moją słabość najmocniejsze okulary nic pomóc nie mogły. Chcąc nie chcąc musiałem nauczyć się czytać bukwy, choć po droga do sukcesu była wyboista. A sprawę z okularami profesorka chyba ostatecznie puściła w niepamięć, bo maturalną czwórkę z plusem postawiła mi bez zmrużenia oka.
Mniej skora do żartów była profesorka Anna Łapuszek. Przed biologią tylko najwięksi nałogowcy decydowali się na papierosa, bowiem profesorka ta posiadała jakiś nadzwyczajny dar powonienia. Jej czułe ponad wszelki standard stacje radarowe z odległości kilku metrów bezbłędnie wyłapywały każdego, kto przez ostatnią godzinę miał kontakt z papierosami, nawet jeśli tylko przypadkiem znalazł się w zadymionej ubikacji. To był wyrok, który profesorka obwieszczała klasie, już po pierwszych krokach spaceru pomiędzy ławkami: „Krupnik paliłeś! Wartalska paliłaś! Piórko paliłeś” Dzisiaj zresztą skłonny jestem podejrzewać Michała Krupnika o pewne tendencje samobójcze. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że przed każdą lekcją biologii gnał do kibla tylko po to, by ledwie ze trzy razy zdążyć łapczywie zaciągnąć się klubowym. To oznaczało przecież pewne kłopoty. Ostatecznie jednak nikt z powodu biologii nie odebrał sobie życia. I dobrze.
No a profesorka Felicja Siudowa – „Fela” Ta kobieta o gołębim sercu wypracowała przez lata wspaniały system, dzięki któremu ambitni uczniowie mogli wydatnie podnieść średnią ocen z języka polskiego. Kogo nie satysfakcjonowała trójeczka z wypracowania o literaturze romantyzmu, mógł poprawić nastrój sobie – i pani profesorce przy okazji – przynosząc do pracowni polonistycznej doniczkowy kwiatek. Wówczas to do specjalnej rubryki w dzienniku profesorka wpisywała za ten wyczyn najprawdziwszą piątkę. Jak łatwo się domyślić wraz z moim przyjacielem Marcinem Zachariaszem należeliśmy do grona uczniów ambitnych, którzy łatwo nie spoczywali na laurach. Tak więc mając na uwadze poprawienie średniej ocen wystawionych nam z języka ojczystego, kiedyś na pierwszej z dwóch kolejnych lekcji polskiego poprosiliśmy o pilne zwolnienie nas z zajęć. Marcin przygotował plan, którego realizacja miała nam zapewnić natychmiastowe poprawienia wyników w nauce tego ważnego przedmiotu.
W tym celu udaliśmy się do mieszkania państwa Zachariaszów w jednym z chrzanowskich wieżowców, gdzie w pokoju gościnnym mama Marcina pielęgnowała bogatą hodowlę kwiatów doniczkowych. Na balkonie znaleźliśmy puste doniczki oraz ziemię w foliowym worku. Z najbujniejszych okazów dokonaliśmy cudownego rozmnożenia sadzonek tak sprawnie, iż po chwili każdy z nas trzymał w ręce po pełnej gotowej doniczce. Przy okazji niejako Zachar pokazał mi, gdzie leżakuje młode wino porzeczkowe produkcji jego taty, produkowane na bazie surowców własnych wyhodowanych na działce pracowniczej w Stelli. Nie dalej jak po trzech kwadransach stawiliśmy się ponownie w szkole z przekonaniem, że teraz pani profesorka wpisze nam do dziennika po piąteczce za każdy kwiatek.
Gorycz była okrutna, kiedy psorka „Fela” odtajniła przed nami tylko sobie wcześniej znany punkt niepisanego regulaminu, który tłumaczył dlaczego nam akurat za przyniesienie kwiatka do pracowni piątka nie przysługuje. Ostatecznie brak tej piątki „za kwiatek” nie zrujnował naszego dalszego życia. Zacharowi nie przeszkodził poradzić sobie w motoryzacyjnym biznesie w Australii, a mi nie stanął na drodze do ukończenia polonistyki. Trudno, ale zawsze jednak inaczej by ten dziennik wyglądał z naszymi piątkami „za kwiatek”. Przecież ten dokument ciągle gdzieś tam sobie leży na dnie szuflady wiekowego archiwum chrzanowskiego liceum ogólnokształcącego i czeka na swoich odkrywców.

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 41 (653)
  • Data wydania: 13.10.04

Kup e-gazetę!