Nie masz konta? Zarejestruj się

Aj lawju, Ameryko!

22.04.2003 00:00
Jej chlebodawcą od siedmiu lat jest szeryf. Dlatego też nie wzrusza jej widok więziennej celi czy skutych w kajdanki więźniów. Podwyższony poziom adrenaliny zapewnia sobie grami hazardowymi.
Jej chlebodawcą od siedmiu lat jest szeryf. Dlatego też nie wzrusza jej widok więziennej celi czy skutych w kajdanki więźniów. Podwyższony poziom adrenaliny zapewnia sobie grami hazardowymi. W lodówce chłodzi napój chmielowy i szynkę polskiej produkcji. Koper i pietruszka, rosnące w przydomowym ogródku, także mają polskie pochodzenie. Chrzanowianka rodem czuje się w połowie Polką, w połowie Amerykanką, ale dom mam tylko jeden, za oceanem – twierdzi.
Alicja Guja – niewysoka blondynka, z nienagannie ułożoną fryzurą i lekkim makijażem wbita jest w dżinsy. Guja to nazwisko po mężu, z którym jej drogi wiele lat temu rozeszły się, ale zostawiła je sobie ,,na pamiątkę”. Już na samym początku naszego spotkania daje się poznać jako kobieta otwarta, żywiołowa, spontaniczna i przebojowa. Dużo i chętnie, nie cenzurując przy tym słów, opowiada o sobie. Strofowana przez obecną przy rozmowie przyjaciółkę ze szkolnej ławy – Wiesławę, która podpowiada, by o pewnych rzeczach lepiej nie wspominała, bo i po co ludzi denerwować, tylko się uśmiecha i pyta: - A dlaczego nie?
Do Ameryki, znanej jej wcześniej wyłącznie z filmów, poleciała na zaproszenie siostry. Była jesień 1984 roku. Wiza, którą wówczas otrzymała, była ważna przez rok. W towarzystwie siostry Wiesławy wyruszyła na podbój Ameryki. Wreszcie mogła zweryfikować wyobrażenie o ,,ziemi obiecanej” i miejscu na kuli ziemskiej, w którym marzenia się spełniają niczym za jednym pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. Zostawiła za sobą kartki, puste półki w sklepach, szarość na ulicach i nieciekawą pracę – pomocy kuchennej.

Bidula z Polski?
- Gdy znalazłam się już na miejscu, uderzył mnie widok rozświetlonych ulic, nowoczesnych samochodów i budynków oraz elegancko ubranych ludzi. Byłam oszołomiona tym wszystkim. Pamiętam, że czułam się wtedy jak taka bidula z Polski wystrojona w bluzeczkę z białym kołnierzykiem i z kompletną nieznajomością języka. Po półrocznym pobycie w Chicago zdecydowałam, że nie wracam do Polski. Powodów było kilka. W Ameryce miałam dobrą pracę – opiekowałam się starszym małżeństwem – perspektywy lepszego życia. Ciężko mi było podjąć taką decyzję z uwagi na fakt, iż byłam oddalona od synów o tysiące kilometrów. Próbowałam im to zrekompensować wysyłając paczki z żywnością i odzieżą. Wszystko co mogłam, słałam do domu. Z czasem były to sprzęt RTV i AGD, nawet samochód – ładę. To miał być prezent dla męża – opowiada pani Alicja, starannie dobierając słowa.
Gdy nie znajduje polskiego odpowiednika, rzuca mimochodem słowo po angielsku. Od czasu do czasu pada też polskie przekleństwo na „k...”
Jej rozłąka z dziećmi trwała do 1990 roku. Wtedy jako jedna z pierwszych wylosowała zieloną kartę stałego pobytu.
Po trzech miesiącach do Ameryki ściągnęła swoich małych chłopców.

Ona, Harry i Wićka
Synowie szybko stanęli na własnych nogach. Starszy, 32-letni dziś Jarek, ożenił się z Polką i od niedawna są szczęśliwymi rodzicami uroczej Skyler.
- On pracuje jako mechanik, ona jest krawcową. Teraz, gdy zajmuje się dzieckiem, szyje w domu flagi narodowe dla armii. Młodszy, 25-letni Daniel, jest jeszcze kawalerem, ale mieszka osobno – opowiada.
W życiu Alicji od pewnego czasu ważną rolę odgrywa starszy od niej Harry.
- Jak przystało na Anglika, co najmniej pięć razy w ciągu dnia pije herbatę i pali fajkę. W Polsce był nie raz, ale poza brzydkimi słowami niczego nie zdążył się nauczyć. Gdy jest bardzo zły lub skory do przekomarzania się, to mówi: głupia małpa. Jak się poznaliśmy? Zwyczajnie. Miał firmę przewozową, w której ja znalazłam pracę, polegającą na sprzątaniu autobusów – wyjawia roześmiana Alicja.
Dziś z angielskim towarzyszem życia mieszka w dzielnicy Ohare, znajdującej się w sąsiedztwie lotniska. Ukochaną maskotką Alicji jest suczka Wićka. Ponoć Harry perfekcyjnie opanował wymowę jej imienia.
- I pomyśleć, że jak pierwszy raz leciałam z Wiesią, to musiałam dla animuszu wypić drinka, żeby szybko zapaść w sen. Dziś natomiast tak polubiłam widok lecących nad domem samolotów, że nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.

Polska Amerykanka
Alicja od dawna ubiega się o amerykańskie obywatelstwo. Przy czym nie zamierza zrzec się polskiego.
- Kim jestem? A niech ci będzie polską Amerykanką – mówi rozweselona.
W rodzinne strony wraca mniej więcej co pięć lat. Odwiedza wówczas liczną rodzinę i znajomych, mieszkających na Kątach oraz traci pieniądze w sklepach. Co najczęściej kupuje?
- Buty, szynkę, firanki i lekarstwa. Te ostatnie są u nas bardzo drogie. Obowiązkowo upominki dla Harrego i przyjaciółek zza oceanu – skrupulatnie wylicza.
W Polsce głównie leniuchuje. W Ameryce zamienia się w kobietę pracującą, będącą w ciągłym ruchu. Choć za cztery lata mogłaby przejść na emeryturę, wcale jej do tego nie spieszno. Przemawiają za tym względy finansowe. Przez pięć dni w tygodniu sprząta biura i inne pomieszczenia w komisariacie policji w Des Plaines. Z szefem – szeryfem świetnie się rozumieją. Obserwując polską Amerykankę, jej energię i wigor, odnoszę wrażenie, że ma je za dwóch. Rok temu rzuciła palenie, zanim jednak zdecydowała się odstawić papierosy, wypalała trzy paczki dziennie. Ubiera się na sportowo. W wolnych od pracy chwilach gra w bilarda oraz na automatach.
- Maszyny to moja słabość, za przyzwoleniem Harrego wrzucam jednego dolara i cała jestem happy. Kiedyś to nawet 360 dolarów wygrałam. To dopiero była radość! Za stówkę kupiłam sobie sweter, resztę przetrwoniłam następnego dnia – opowiada.
Kiedy Alicji próbuję delikatnie zasugerować, że jest żywym dowodem na to, iż życie wielu kobiet tak naprawdę zaczyna się po trzydziestce, wyraża swój bunt.
- Co takiego? Po pięćdziesiątce!!!! – wyraźnie podkreśla.

Kradzież na pasterce
Jedyną przykrością jaka ją spotkała w Ameryce, była kradzież torebki.
- Byłam na pasterce w polskim kościele. Portfel miałam w torebce – kopertówce, a w nim 60 dolarów. Nie wiem co mnie podkusiło, by wsadzić te pieniądze. Zdążyłam jedynie rzucić pięć dolarów na tacę. Reszta padła łupem złodzieja – opowiada.
Ten pojedynczy incydent nie zmieni faktu, że jest urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, choć 13 lutego. Ale szczęście to jedno, praca i umiejętność sterowania własnym życiem – to drugie.
- Nie możesz siedzieć z założonymi rękami i czekać nie wiadomo na co. Samemu trzeba starać się i chcieć lepiej żyć. W Stanach, jeśli nawet jest łatwiej niż w Polsce dojść do czegoś, musisz o to zabiegać. Masz dobrą pracę, robisz wszystko, by ją utrzymać. Daje ci ona pieniądze, za które godziwie żyjesz i stać cię na wiele – uważa Alicja.
Z przyjazdem do rodzinnego Chrzanowa zwlekała aż do ostatniego tygodnia poprzedzającego święta wielkanocne. Jednym z powodów była amerykańska interwencja w Iraku.
- Amerykanów ogarnął wojenny szał. W telewizji, radiu i prasie na okrągło powtarzano o środkach ostrożności, o zachowywaniu się na wypadek użycia broni chemicznej. Wszędzie apelowano, by zrobić zapasy konserw i wody pitnej. Ale maski przeciwgazowej nie kupiłam – mówi, nieco szydząc z tej wojennej nagonki medialnej.

Powrót z ,,Przełomem”
- Mnie to jeszcze zanim wrócę do Ameryki marzy się zjeść takie ciepłe jajko, prosto od kury – mówi wprost, czekając na podpowiedź Wiesi: „kto na Kątach chowa jeszcze kury”.
O powrocie do Chrzanowa na stałe nie myśli.
- Może kiedyś, gdy będę już na emeryturze. Teraz o tym nie myślę, mam jeszcze tyle do zrobienia. Koniecznie muszę lecieć do Las Vegas, żeby zagrać w automaty. Tam to dopiero musi być raj dla takiego nieszkodliwego jak ja hazardzisty – śmieje się polska Amerykanka.
Każdorazowo, gdy jest na Kątach nie omija domu przyjaciółki ze szkolnej ławy Wiesi.
- Ona robi najlepszy na świecie rosół z kury – ocenia umiejętności kulinarne przyjaciółki.
Za sprawą córki przyjaciółki otrzymała przesyłkę z kilkoma numerami ,,Przełomu”.
- Jaką furorę zrobiła ta wasza gazeta, to sobie nawet nie wyobrażasz. Krążyła od jednej rodziny do drugiej. Wszystkie polonusy z okolicy czytały. Teraz Beatka składa mi po cztery numery i wysyła raz w miesiącu. Ten artykuł o naszych ,,Dziadach” to zostawię sobie na podróż. Znowu polecę 10 godzin, to będę miała dużo czasu na lekturę „Przełomu”. Ale ten mój wywiad, co go teraz udzielam, to dopiero będą czytać!

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 16 (577)
  • Data wydania: 22.04.03

Kup e-gazetę!