Nie masz konta? Zarejestruj się

Pięć cyfr na całe życie

18.02.2003 00:00
Przez lata był tylko numerem. Imię i nazwisko nie miały znaczenia. Na lewym przedramieniu wytatuowano mu pięć cyfr – 91068. W pozaobozowej rzeczywistości nazywał się Tadeusz Lont. Mieszkał w Trzebini.
Przez lata był tylko numerem. Imię i nazwisko nie miały znaczenia. Na lewym przedramieniu wytatuowano mu pięć cyfr – 91068. W pozaobozowej rzeczywistości nazywał się Tadeusz Lont. Mieszkał w Trzebini.
O przeżyciach z Auschwitz niełatwo mu opowiadać. Wydzierane z pamięci wspomnienia bolą. Przywołuje obrazy, które z trudem układają się w jednolitą całość. Skacze po przeszłości. Rozdrapuje rany, które nie mogą się zabliźnić. Epizody układają się w dramatyczną historię obozowego życia.

Pasażerskim do Oświęcimia
Do Auschwitz trafił w lutym 1942 roku. Miał 19 lat. Oskarżono go o działalność na szkodę III Rzeszy. Razem z nim w Trzebini aresztowano ośmiu innych mężczyzn.
- Do obozu jechaliśmy pociągiem. Nie w wagonach bydlęcych, lecz zwykłych, pasażerskich. Eskortował nas trzebiński gestapowiec Bogusz. Był to człowiek wyjątkowo okrutny i bezwzględny. Polaków nienawidził. Własną żonę zastrzelił za to, że im pomagała – mówi Tadeusz Lont.
Podróż dłużyła się. Miarowy stukot pociągu nie uspokajał aresztowanych. W ich głowach kłębiły się myśli. Pytali samych siebie: „Co z nami będzie?”. Lęk mieszał się ze świadomością, że jadą na śmierć.
- Słowo Oświęcim oznaczało dla nas wszystko, co najgorsze. Ludzie wiedzieli już, co się tam dzieje – mówi.
Tadeusz próbował uciec. Na próżno. Okno wagonu było szczelnie zamknięte. Kajdanki i łańcuch pobrzękiwały przy każdym, nawet najmniejszym poruszeniu. Gestapowiec czuwał.
- Po kilku bezskutecznych usiłowaniach zrezygnowałem. Na przegubach dłoni zostały mi tylko czerwone pręgi po kajdankach. Nie było sensu się szarpać – opowiada.

Himmelkomando
Dotarli do Oświęcimia. Najbardziej utkwiły mu w pamięci dwa momenty. Pierwszy, gdy na bocznicy kolejowej zranił się w nogę. Drugi – gdy krwawiąc przekraczał obozową bramę z napisem „Arbeit macht frei”.
Pospieszne zdejmowanie ubrań, strzyżenie, łaźnia, okrzyki strażników – tak wyglądał pierwszy kontakt Tadeusza z obozem. Szybko, bezwzględnie. Potem długie oczekiwanie na mrozie, aż starzy więźniowie wydadzą z magazynu pasiaki i drewniane buty. Nowi stali nago, trzęsąc się z zimna.
Dostał pryczę w bloku numer 11, który nazywano blokiem śmierci. Pierwsze tygodnie nie wychodził poza druty i mury Auschwitz. Z grupą więźniów pracował w obozie przy utwardzaniu i wyrównywaniu terenu. Potem przeniesiono go Himmelkommando.
- Byli to ludzie przeznaczeni na zagładę. Himmel po niemiecku oznacza niebo. Ktoś, kto należał do himmelkommanda, nie mógł przeżyć – opowiada pan Tadeusz.
Jemu się udało, ale tylko dlatego, że po trzech dniach cudem wydostał się z brygady straceńców. Trafił do starej łaźni, gdzie palił pod kotłami, w których gotowała się więzienna odzież. Ubrania szorowano mydłem z ludzkiego tłuszczu. Nazywano je Rivmydłem. Słodko-mdły zapach unosił się w całej łaźni, ale więźniowie przywykli. W obozie działy się przecież o wiele gorsze rzeczy.
- Były wypadki kanibalizmu, gdy wykrawano zmarłym pośladki i jedzono je. Jedzono też zakrzepłą po egzekucjach krew współwięźniów – pokazuje jak chowano skrzepy do bocznej kieszeni pasiaków.

Ważyłem 36 kg
Obozowa pralnia była krótkim epizodem. Szybko przeniesiono go do prac przy budowie zakładów chemicznych w Oświęcimiu Dworach. Trafił do podobozu w Monowicach. Tu robota była cięższa. Pobudka o piątej rano, powrót do baraków o północy. Kilkanaście godzin podnoszenia i przenoszenia żelaznych szyn. Osłabieni głodem i wycieńczeni chorobami więźniowie uginali się pod ciężarem żelaznych elementów. Wielu zginęło przygniecionych szynami i innymi częściami konstrukcji.
- Ja również nie wytrzymywałem tempa tej morderczej pracy. Miałem uszkodzoną rękę i kolano. Ważyłem wówczas 36 kg. Byłem muzułmanem – opowiada i na moment odwraca głowę.
Z monowickiego podobozu odesłano go z powrotem do Oświęcimia. Orzeczono, że na śmierć Lonta jeszcze za wcześnie. Jeszcze mógł się przydać, bo żył i czuł. Ocaliła go uszkodzona noga. Była dobrym materiałem do lekarskich eksperymentów. Z gnijącej rany sączyła się ropa. Położono go w bloku nr 21.

Niczym kukiełka
- Był to obozowy szpital doświadczalny, krankenhaus. Człowiek był tam materiałem do eksperymentów. Widziałem doktora Mengele. Jego koledzy po fachu założyli mi na chorą nogę gips i obserwowali, co się będzie dziać. Innym podawali jakieś tabletki, robili zastrzyki. Ludzie wariowali z bólu – wspomina.
Co tydzień w krankenhausie hitlerowcy organizowali selekcję. Na korytarzu wyznaczano tych, którzy mieli pójść do gazu. Kiedyś hitlerowiec wytypował też Tadeusza. Ten znów cudem ocalał.
- Byłem zrezygnowany. Pogodziłem się z losem. Leżałem bezwolny niczym kukiełka. W pewnym momencie na korytarzu zrobił się ruch. Jeden z chorych zaatakował hitlerowca. Wykorzystałem ten moment i resztką sił wyczołgałem się z korytarza do sąsiedniego pomieszczenia. Schowałem się pod stertę brudnej bielizny – opowiada nieco chaotycznie.
Z krankenhausu wydostał się dzięki pomocy czeskiego więźnia - lekarza. W Oświęcimiu przebywał do czerwca 1944 roku. Potem było kilka innych obozów. Buchenwald, Dora, Ellrih, Bergen-Belsen. Najczęściej wspomina jednak Auschwitz. Do obozu powraca nie tylko myślami. Przez lata jeździł tam co roku, by 27 stycznia, w rocznicę wyzwolenia obozu, razem z innymi ocalałymi więźniami, przekraczać bramę jako człowiek, a nie obozowy numer.

Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.

  • Numer: 7 (568)
  • Data wydania: 18.02.03

Kup e-gazetę!