Nie masz konta? Zarejestruj się

Krzeszowice

"Przełom" poleca do przeczytania: Pałacowe dzieci

02.02.2022 15:00 | 0 komentarzy | 7 546 odsłon | Ewa Solak

Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM". W 1946 r. pałac Potockich w Krzeszowicach stał się domem dla ponad 400 sierot wojennych. Dziewcząt i chłopców. Wśród nich wiele bardzo znanych postaci. O tym, jak funkcjonował ten Państwowy Zakład Wychowawczo - Naukowy opowiada dr hab. Małgorzata Michel, autorka książki „Pałacowe dzieci".

0
"Przełom" poleca do przeczytania: Pałacowe dzieci
fot. Dr hab. Małgorzata Michel z wydaną książką
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas
Ewa Solak: Coś musiało cię bardzo zafascynować, że opisałaś codzienne życie sierot wojennych w Krzeszowicach.
Małgorzata Michel: Do napisania tej książki przygotowywałam się od 2016 r. Temat krążył wokół mnie bardzo długo i intensywnie, bo zajmując się problematyką gangów młodzieżowych, zauważyłam pewne podobieństwa w kwestii sieroctwa wojennego i zmarginalizowanych dzieci dzisiejszej ulicy. Wszystkie te postacie łączy skrajnie trudne dzieciństwo i liczne traumy. Temat mnie wciągał. Tym bardziej, że w tworzenie Państwowego Zakładu Wychowawczo - Naukowego w Krzeszowicach zaangażował się Stanisław Jedlewski, świetny pedagog i naukowiec, twórca struktur pedagogicznych na Uniwersytecie Warszawskim, a także pasjonat pracy z dziećmi i młodzieżą.

I udało ci się dotrzeć do grupy osób faktycznie mieszkających kiedyś w pałacu.
- Zaprzyjaźniłam się z nimi nawet. Dlatego nazwałam je „pałacowymi dziećmi", choć wiele z nich to osoby po osiemdziesiątce. Ich losy mnie zafascynowały. Dziś trudno sobie wyobrazić w ogóle to, co jako dzieci musiały przeżywać. Niektóre miały naprawdę traumatyczne przeżycia, gdy na przykład widziały, jak Niemcy rozstrzeliwują ich rodziców. Każde z nich trafiło do pałacu w Krzeszowicach z bagażem wojennych doświadczeń. Musiało sobie z tym radzić bez pomocy psychiatrów czy psychologów. W książce opisuję pierwszy okres działalności zakładu: od 1946 do 1950 roku.

Czemu używasz słowa zakład, a nie dom dziecka?
- Po pierwsze dlatego, że w pierwszym okresie działalności to nie był dom dziecka lecz zakład wychowawczo - naukowy, w którym tak samo ważna jak opieka była edukacja. Przyjeżdżała tu nastoletnia młodzież. Dopiero później zaczęto przyjmować dzieci, ale nie były to już sieroty wojenne. Po drugie, oprócz tego, że funkcjonował tam internat, to były również szkoły. Nie był to więc typowy ośrodek opiekuńczo - wychowawczy dla najmłodszych.

Wiesz, skąd wziął się pomysł, żeby w Krzeszowicach taki zakład uruchomić?
- To w ogóle może brzmieć jak bajka i przez jakiś czas miałam wrażenie, że odtwarzam „Akademię Pana Kleksa" z Jedlewskim w roli głównej. W 1943 r., w ramach likwidacji polskiej inteligencji, Jedlewski jako nauczyciel języka polskiego został osadzony przez Niemców w twierdzy w Lublinie. Patrzył, jak giną jego koledzy. Obiecał sobie, że jak przeżyje, to stworzy dom dla wszystkich dzieci nauczycieli, rozstrzelanych na wojnie przez gestapo.

Przeżył i stworzył.
- Jego żona, Kama, czytała któregoś dnia czasopismo „Odrodzenie". Był 1946 r. Kazimierz Wyka opisał w nim, co dzieje się w pałacu Potockich, jak wygląda po przejściu Armii Czerwonej. Pokazała mu zdjęcie pałacu i powiedziała: „Guciu!" - bo tak się zwracała do męża - „Przecież to jest dom dla twoich dzieci!". Stanisław Jedlewski był zachwycony, mimo że obiekt był dość mocno zdewastowany. Od razu napisał do kuratorium oświaty. Budynek należał wówczas do Wydziału Zootechniki Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale nie pytaj mnie, do czego był mu potrzebny. W każdym razie Jedlewskiemu udało się go przejąć na potrzeby zakładu i zacząć przyjmować dzieci i młodzież.

Skąd?
- Pierwsze powojenne lata to był okres, gdy sieroty wojenne niejednokrotnie w grupach włóczyły się po lasach, spały na ulicach... Czasem byli to młodzi partyzanci, również powstańcy warszawscy. Nie mieli rodzin, nie mieli dachu nad głową. W pałacu udało się stworzyć miejsce dla ponad 400 z nich. Zarówno dziewczyn, jak i chłopców.

Wspomniałaś, że zgodnie z zamysłem Jedlewskiego, zakład miał służyć sierotom z rodzin inteligenckich.
- Tak, ale czasem przyjmowano także dzieci robotnicze i chłopskie. Zwłaszcza w późniejszym okresie.

Ktoś robił selekcję?
- Dziś to może zabrzmi strasznie, ale tak. Znalazłam na to dokumenty w Archiwum Państwowym w Katowicach. Chodziło o to, żeby stworzyć zakład z wysokim poziomem nauczania. Ci młodzi ludzie uczyli się tam nawet łaciny. Ale wbrew pozorom, nie było to miejsce, gdzie narzucano im wszystko. Raczej szukano w nich potencjału, kierując w te dziedziny, które ich interesowały. Opisuje to jedna z moich rozmówczyń, mieszkająca podczas wojny jako mała dziewczynka w Paczółtowicach. Trafiła do pałacu i zupełnie nie mogła się odnaleźć w liceum ogólnokształcącym. Skierowano ją więc do technikum drzewnego i o dziwo, świetnie się tam poczuła. Zakład był dla wielu drugim domem. Dawał nie tylko dach nad głową, naukę, ale i możliwość realizacji różnych pasji. Działał w nim teatr, orkiestra, kółka zainteresowań.

Z pałacu wyszło kilka par. Stworzyły później szczęśliwe małżeństwa.
- O tak, choćby Lula Krudowska i Ryszard Wróblewski. Co ciekawe, mimo że mieszkało tam kilkaset młodych dziewczyn i chłopców, nigdy nie doszło do żadnego skandalu obyczajowego. Kiedy rozmawiałam o tym z „pałacowymi dziećmi", opowiadały mi, że tego typu sytuacje były wtedy nie do pomyślenia. Kama Jedlewska robiła dziewczynom pogadanki o relacjach damsko - męskich. Owszem, były jakieś całuski zakochanych, ale nic więcej. Dziś trudno to sobie wyobrazić.

W zakładzie wychowywało się sporo znanych później osób.
- Sława Przybylska - piosenkarka; Stefan Bratkowski - publicysta, Andrzej Bratkowski - ekonomista i minister; Jan Zalewski - ojciec ks. Isakowicza-Zalewskiego, profesor uniwersytecki; Mirka Lombardo - aktorka, i wielu innych ludzi, budujących Polskę. Dla mnie najważniejsi byli zmarła niedawno Teresa Czerny, Lula Wróblewska, Halszka Sułkowska-Kostrzeba, Janeczka Znamirowska, Stachu Sułkowski. To ludzie, których poznałam, spędziłam z nimi długie godziny, i z którymi dziś łączy mnie przyjaźń.

Pewnie czekali na twoją książkę.
- Tak, bo zawarte w niej wspomnienia są świadectwem historii, no i ich życia. Tworzyli w pałacu swego rodzaju rodzinę. Zdawali sobie sprawę, że lepszego domu mieć nie będą. Nauczyciele byli dla nich niemal jak rodzice, a pałac jak drugi dom. Musieli o niego dbać. Mieli dyżury, nosili drewno do palenia w piecu, chodzili po mleko, gotowali. Co jakiś czas z zakamarków pamięci wyłania mi się też obrazek, jaki opisała mi jedna z rozmówczyń. Coniedzielne wyjścia do kościoła. Szli dróżką z pałacu czwórkami i śpiewali piosenki. Ksiądz słysząc ich głosy w kościele mawiał „O, idzie pałac".

Przed świętami trudno się nie zastanowić, jak w takim zakładzie obchodzono wigilię.
- Wszyscy, z którymi rozmawiałam, pamiętają te pierwsze wspólne święta w pałacu. Wigilię i sianko pod białymi prześcieradłami rozłożonymi na stołach zamiast obrusów, wspólne śpiewanie kolęd i wzruszenie, że nie są na tym świecie całkiem sami i mają dach nad głową.

Sporo czasu zajęło ci gromadzenie materiałów.
- Mnóstwo, właściwie dwa lata miałam wyjęte z życiorysu, przeglądałam papierek po papierku, czułam się jak śledczy. Ale za to dotarłam do naprawdę ciekawych informacji, np. na co chorowały dzieci przyjmowane do zakładu: anemia, szkorbut itd. Leczył je zaprzyjaźniony z Jedlewskim Zdzisław Nąckiewicz, w zakładzie działał nawet szpitalik.

Książka kończy się na roku 1950. To wtedy Stanisław Jedlewski opuścił Krzeszowice.
- To zakończyło pierwszy etap działalności zakładu, dlatego zdecydowałam, że na tym okresie skończę książkę. Natomiast dzieło pierwszego dyrektora kontynuował Władysław Śmiałek. Stanisław Jedlewski był człowiekiem z bardzo ciekawym życiorysem. Opisuję go również w książce.

Gdzie można ją kupić?
- To książka naukowa, dostępna na stronie Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego w sprzedaży wysyłkowej, ale zamierzam podarować ją bibliotece w Krzeszowicach, gdzie każdy będzie mógł ją pożyczyć. Liczę, że będzie piękną pamiątką dla żyjących „pałacowych dzieci" i ciekawą lekturą dla wszystkich.

 

CV
Małgorzata Michel: Mieszkanka Krzeszowic, dr hab., prof. UJ, pracuje w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jej zainteresowania naukowe i badawcze koncentrują się wokół zagadnień związanych z edukacją, wychowaniem oraz terapią dzieci i młodzieży wykluczonych oraz społecznie niedostosowanych. Jest autorką artykułów i książek z zakresu pedagogiki resocjalizacyjnej, między innymi „Streetworking. Aspekty teoretyczne i praktyczne"; „Lokalny system profilaktyki społecznej i resocjalizacji nieletnich"; „Gry uliczne w wykluczenie społeczne w przestrzeni miejskiej. Perspektywa resocjalizacyjna". Jako mieszkanka Krzeszowic postanowiła połączyć fascynację pedagogiką oraz lokalnością i zainteresowała się powojenną działalnością pedagogiczną Stanisława Jedlewskiego w kontekście polskiej myśli pedagogicznej.

Archiwum Przełomu nr 51/2020

Ludzie:

Małgorzata Michel

Małgorzata Michel

Mieszkanka Krzeszowic, dr hab., prof. UJ, pracuje w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.