Gdy znaleźli się na wysokości 5000 metrów n.p.m., mijali ludzi słaniających się na nogach. Ciśnienie i brak tlenu powodowały krwotoki z nosa, ból głowy, a nawet wymioty. Dotarcie na szczyt było jak dopełnienie złożonej sobie obietnicy. Izabela Knapczyk z Ostrężnicy z synem Kamilem zdobyli najwyższą górę Afryki.
Pomysł
Izabela Knapczyk: Syn podróżnik. Ja zapalona miłośniczka Tatr. Wydawało się, że pójście na Kilimandżaro nie będzie takie straszne. Kiedyś złożyłam sobie obietnicę, że jeśli z moim zdrowiem będzie OK, to pokonam tę barierę obaw, swoich słabości i dotrę na swój najwyższy szczyt.
Kamil Knapczyk: Przed wyprawą pojechałem jeszcze potrenować w Pieniny. Obskoczyłem Trzy Korony. Było w porządku.
IK: Ja ćwiczyłam w pracy, w szpitalu - jestem pielęgniarką. Zamiast korzystać z windy, biegałam na siódme piętro po schodach. Takie to były nasze treningi!
Organizacja
KK: Oczywiście internet. Sprawdzanie szczegółów. I mała porażka. Tak długo czekaliśmy, aż bilety na samolot potanieją, że w końcu zaczęły drożeć. Ale co tam, odpuściłem. Przecież to mama chciała jechać.
IK: Wiedzieliśmy tyle, że musimy się zaopatrzyć w sprzęt i ciuchy na cztery pory roku.
KK: Na Kilimandżaro nie da się wejść ot tak, samemu. Musi być przewodnik. Szukałem, bo mnóstwo ich reklamowało się w sieci. Ale ceny były kosmiczne. Kiedy zarezerwowałem hotel w Tanzanii, okazało się, że właściciel sam zaproponował, że zapewni nam przewodnika. Był o wiele tańszy niż wszyscy inni znalezieni w necie. W sumie cały wyjazd z przelotem, noclegami wyniósł ok. 6,5 tys. zł za osobę. To połowę mniej, niż gdybyśmy korzystali z biur podróży.
Wylot
IK: Mieliśmy małego pecha. Lecieliśmy z Budapesztu do Amsterdamu. Tam zatrzymała nas śnieżyca. Samolot do Tanzanii uciekł. Musieliśmy czekać na następny.
KK: Wzięliśmy znajomego Jacka. Też chciał polecieć.
IK: Tak samo, jak mój mąż tuż przed wyprawą. Już, już miał zamiar się złamać, ale koszty są jednak kosztami. Zrezygnował.
KK: Dotarliśmy na miejsce wieczorem. Hotel niemalże u podnóża wielkiej góry. Mieliśmy czas tylko na to, żeby się przespać, bo rano musieliśmy być spakowani do drogi.
Start
IK: Ruszyliśmy w krótkich rękawkach. Gorąco. Czekało nas sześć dni treckingu z przerwami na nocleg. Mieliśmy do wyboru bazy przypominające niewielkie budki albo namioty.
KK: Ja mógłbym nawet w namiocie nocować, ale z mamą wiadomo - inaczej. Naszym przewodnikiem miał być Pascal Cosma. Okazał się fantastycznym człowiekiem. Rano samochodem miejscowi zabrali nas do Parku Kilimandżaro. Po drodze kupiliśmy żywność na drogę. Przed punktem wyjścia wszystko zważono.
IK: Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że oprócz Pascala idzie z nami grupa dziewięciu Tanzańczyków. Wszyscy nieśli albo nasze bagaże, albo butle z gazem do gotowania, śpiwory i pożywienie.
KK: Przymocowane na głowach, obwiązane wokół pasa. Dziesiątki kilogramów. Masakra. Po drodze nie widzieliśmy ich, przemykali niczym duchy. Bez słowa narzekania. Mają kondycję!
Pole! Pole!
KK: Wyruszyliśmy jako jedna z ostatnich grup, a do pierwszej bazy dotarliśmy jako pierwsi. Mimo że szliśmy naprawdę powoli, a przewodnik cały czas powtarzał tylko: Pole! Pole! - wolno, wolno. Wiedzieliśmy, o co chodzi ze zdobywaniem góry. Aklimatyzacja do zmieniających się warunków jest bardzo ważna. Choroba wysokościowa może dopaść każdego.
IK: Dla kobiety może to być niekomfortowe. Ciepłą wodę dostawaliśmy tylko rano i wieczorem. W małej misce. Ciężko się w takich warunkach umyć, nie mówiąc o dłuższej kąpieli. Ale szliśmy przecież na Kilimandżaro! Kąpiele się nie liczyły.
KK: Za to karmiono nas naprawdę dobrze. Wręcz dogadzano. Wszystko przygotowywali idący z nami tragarze. Szczupłe chłopaki na chudych nóżkach, a pary mieli tyle, co maratończycy.
Bez przerwy
IK: Po trzech dniach mieliśmy mieć jeden na aklimatyzację. Przyzwyczajenie organizmu do wysokiego ciśnienia, mniejszej ilości tlenu.
KK: Okazało się jednak, że na tyle dobrze się czujemy, że zrezygnowaliśmy z tej przerwy. Ruszyliśmy dalej.
IK: Zadziwiające, jak szybko zmieniał się klimat. Najpierw 30 stopni ciepła, a potem wiatr i mróz - jakieś minus 10 stopni. Im wyżej, tym musieliśmy mieć na sobie więcej. W sumie trzy komplety skarpet, rękawiczek, spodni. Kominiarki, szaliki, mocne okulary przeciwsłoneczne.
KK: To wcale nie tak, że szliśmy sami. Szło wiele grup. W bazach było dużo osób. Młodzi i starsi. Widzieliśmy nawet 60-latków. Dla każdego pewnie to była przygoda życia.
Uhuru peak
IK: Ostatni etap był najbardziej wycieńczający. Faktycznie musiałam zmuszać nogi do postawienia kolejnego kroku. Najbardziej się bałam, że się nie zmuszę.
KK: Na sam szczyt musieliśmy ruszyć o godz. 24. Chodziło o to, żeby dotrzeć na wschód Słońca i iść w miarę sprzyjających warunkach. Przed wyjściem mieliśmy się przespać. Kto by zasnął!
IK: Mijaliśmy ludzi z typowymi objawami choroby wysokościowej. Krwotoki z nosa, wymioty, bóle głowy. Nam na szczęście nic wielkiego się nie działo. Mieliśmy w razie czego swoje leki.
KK: Zdobyliśmy go! 5.895 m n.p.m! Słońce było tak mocne, a wiatr tak silny, że spaliło mi skórę na twarzy. Odchorowałem to.
IK: Wysiłek był niewyobrażalny. Godziny marszu w warunkach kosmicznych. Kiedy stanęłam tam, pomyślałam: Uhuru peak! Szczyt wolności. Już nic mnie w życiu nie złamie!
24.04.2025
WIELOLETNIE doświadczenie, kompleksowe wykonanie i...
22.04.2025
DREWNO opałowe, kominkowe, zrębki, Tel. 572-632-99...
22.04.2025
WYCINKA drzew, zrębkowanie, mulczowanie, Tel. 572-...
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz