Usłyszał głos, rzucił pracę, spakował się i wyruszył. Nie znając języka, wylądował prawie 10 tysięcy kilometrów od domu, w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Nowojorski Manhattan czy stolicę Missisipi zwiedzał na rowerze. Po dwóch miesiącach miejscowi kupili i podarowali mu samochód.
Radosława Siewniaka znają nie tylko pacjenci rehabilitujący się w chrzanowskim szpitalu. Przez lata, gdy zamykał drzwi sali ćwiczeń, ruszał głosić słowo Boże, nawracać, opowiadać o Chrystusie, któremu sam zaufał. Prowadząc stowarzyszenie Do Źródła, nawiązał kontakt z Balletem Magnificat z USA. Od lat organizuje jego tournée po Polsce.
- W podstawówce miałem rosyjski. W liceum mocno uczyłem się angielskiego, ale przez rok. Później zmienił się nauczyciel. Nie wymagał, a ja, jak to nastolatek, cieszyłem się, że nie trzeba się uczyć. Na studiach znowu rosyjski, bo nie było angielskiego dla początkujących - opowiada Radek.
Teraz narastała w nim złość. Wśród członków amerykańskiego baletu odnalazł przyjaciół, ale kontakt był ograniczony. Brakowało języka. Chciał ewangelizować, rozmawiać o Bogu, ale brakowało słów.
- Pragnę mówić o Zbawicielu nie tylko w Polsce, ale kiedy nie znam angielskiego, to trudne - przyznaje.
Rok temu, w Izraelu, rozmawiał o Bogu z Żydami.
- Mówiłem po polsku. Przyjaciel tłumaczył na angielski. Dyskusje były piękne, głębokie. Trochę jednak brakowało intymności - wspomina chwilę, w której chęć nauczenia się angielskiego jeszcze bardziej się wzmogła.
Mam dla ciebie coś więcej
Przełom nastąpił 29 kwietnia. Był wieczór. Siedział w swoim pokoju, modlił się. "Mam dla ciebie coś więcej, pójdź tą drogą." - usłyszał. "Nie, to nie jest mój głos" - uświadomił sobie.
- Głos Boga nie jest głosem werbalnym. To informacja, którą słyszymy w głowie, sercu. Modlitwa jest przestrzenią, w której człowiek wypowiada słowa do Boga, ale też słucha. Naprawdę usłyszałem. Pragnienie nauki angielskiego i wypłynięcia na szersze wody, by opowiadać ludziom o Chrystusie, było we mnie od dawna. Ale przerażała mnie rezygnacja z pracy, zarobków... Nie byłem na to gotowy. 29 kwietnia to się zmieniło.
Trochę jak u George`a Műllera
W lipcu rzucił pracę. W sierpniu był już w Nowym Jorku. Spakował się, wrzucił ubrania do torby, trochę pieniędzy, Biblię i w dżdżysty dzień, 17 sierpnia 2016 roku, wsiadł do samolotu Lufthansy. Do stanów leciał przez Monachium.
- Za co żyłem? Miałem trochę oszczędności. Poza tym, jedna osoba wiedząc, co chcę zrobić, zadzwoniła do mnie i powiedziała, że wesprze mnie finansowo. Kiedy już byłem w Ameryce, dostałem telefon od innego człowieka. Znałem go słabo, właściwie w ogóle, ale powiedział: "Radku, modliłem się. Dostałem w modlitwie twój obraz i usłyszałem, że mam cię wesprzeć". Przelał mi na konto 10 tysięcy złotych - opowiada obdarowany i przyznaje, że wierzy w takie rzeczy.
Od dawna porusza go XIX-wieczna postać George`a Műllera, złodziejaszka z Prus, który się nawrócił. Pojechał do Londynu i w Anglii założył dziesiątki sierocińców. Przez jego ręce przeszło około 150 mln funtów, które wykorzystał w pomocy najuboższym.
O żadne z tych pieniędzy nie prosił. Jego działalność polegała na modlitwie.
- Zapraszał dzieciaki na śniadanie, choć nie miał co postawić przed nimi na stole. Modlił się. Pięć minut przed posiłkiem do jego drzwi pukał piekarz, który opowiedział o swoim śnie. O tym, że widział w nim Műllera, widział dzieci i usłyszał wezwanie. Stąd przywiózł chleb do sierocińca. Jeśli chcemy służyć Bogu w sposób szalony, to wierzę, że Bóg w taki sam sposób będzie nam błogosławił - stwierdza Siewniak, zaznaczając, że droga nigdy nie jest usłana różami. Nie dostajemy wszystkiego, czego chcemy.
Rowerem po Manhattanie
Miał lecieć prosto do Jackson. Wcześniej do swojego domu zaprosił go jednak znajomy.
- Trzy lata temu śledził w internecie moją działalność i stowarzyszenia Do Źródła. Skontaktował się ze mną przez Facebooka. Później odwiedził mnie z żoną. Teraz zaprosili do siebie, do New Jersey - opowiada mieszkaniec Chrzanowa.
Na miejscu pożyczyli mu małego składaka. Każdego dnia wsiadał do kolejki, dalej metra, by przeprawić się pod rzeką Hudson, i zaczynał zwiedzanie Nowego Jorku - Broadway, cały Manhattan, Chinatown...
- Miasto wieżowców. Coś, co mnie jednak uderzyło, to "ucieczka z miasta".
W różnych częściach Nowego Jorku są małe parki, oczywiście obok tego centralnego. Ludzie chodzą tam kiedy tylko mogą. By się opalać, odpoczywać, kochać się...
- W centralnym parku są jeziorka, można wypożyczyć kajak, łódkę. Czuje się człowiek jak na Mazurach, ale gdy patrzy w górę, widzi szczyty wieżowców. Niezwykłe jest to, jak ludzie szukają spokoju, ciszy, zieleni - wzdycha miłośnik przyrody, dotychczas głównie polskiej.
- A The Empire State Building! Rower przypinałem przed wieżowcem w nadziei, że jak wrócę, to go zastanę. Ogromne wrażenie zrobił też pomnik ku czci tych, którzy zginęli przy ataku na World Trade Center. To dzisiaj dwa największe sztuczne wodospady w USA - mówi.
Pięć kroków
Po 11 dniach w Nowym Jorku przez Atlantę trafił do Jackson. Miał tam być pięć miesięcy. Znajomy zaproponował mu mieszkanie. Niestety, tylko na miesiąc. Później się wyprowadzał.
Co dalej? Radek nie wiedział. Nie przejmował się jednak. Przypomniał sobie ulubiony fragment psalmu 119: Twoje słowo jest pochodnią dla stóp moich.
- Jak jest ciemno, a mamy pochodnię w ręku, to widzimy drogę na odległość pięciu kroków. Aby iść dalej, trzeba zaufać. Podejść, by rozświetliło się kolejnych pięć kroków. W taki sposób możemy pokonać dalekie dystanse, ale nigdy nie widzimy całej drogi - tłumaczy, przekonując, że perspektywa miesiąca była wystarczająca.
Nie miał też samochodu. Udało się pożyczyć rower. Z czterema kółkami było gorzej, bo w Jackson pojazd jest związany z indywidualnym ubezpieczeniem. Pożyczka nie wchodziła w grę. Siewniak był więc chyba jedyną osobą w stolicy Missisipi, poruszającą się na dwóch kółkach. Nie było łatwo: brak ścieżek rowerowych, nieprzyzwyczajeni do takich użytkowników dróg kierowcy, potworne odległości...
- Nadszedł 25 września. Nadal nie miałem mieszkania na kolejny miesiąc. Nie sposób było wynająć. Modliłem się. Dwa dni później spotkałem Tarasa z Ukrainy. Nie znałem go. Powiedział mu o mojej sytuacji znajomy z Konga. Taras zaprosił mniej do siebie. Dał pokój. U niego mieszkałem przez kolejne cztery miesiące. Chciałem zapłacić. Powiedział, że nie chce ode mnie pieniędzy, że jestem jego gościem.
To jednak nie był koniec niespodzianek. Po dwóch miesiącach w Jackson wierni z jednego z kościołów zrzucili się i kupili Radkowi samochód.
Marchewka u Amy i Davida
Po przyjeździe szybko zaczął się uczyć języka. Poszedł do szkoły publicznej, gdzie obok nauczycielki był jedynym białym. Po szkole uczyli go znajomi.
- Ludzie z Jemenu przyjechali do Jackson, bo uciekali przed wojną. Z Chin za pracą, z Meksyku za lepszym życiem, czyli de facto też za pracą. A ja przejechałem, by nauczyć się języka i opowiadać po angielsku o Bogu. To było zastanawiające dla wielu. Po trzech miesiącach mogłem organizować spotkania i mówić w obcym języku.
Pierwszy raz, kiedy dzieliłem się Ewangelią po angielsku, trzy osoby się nawróciły - wspomina.
Zbliżył się też do ludzi z fundacji We Will Go, która skądinąd go zachwyciła.
- Założyło ją małżeństwo - Amy i David Lancaster. W 1992 roku sprzedali dom. Przeprowadzili się do Jackson. Kupili nowy, w najbiedniejszej dzielnicy, a później kolejne. Dzisiaj to domy obietnicy, miłości, łaski. Tak je nazwano. Każda żyjąca w tej dzielnicy osoba może przyjść po modlitwę, jedzenie. Amy i David założyli Kościół na Zewnątrz. Co niedzielę organizują nabożeństwo, później wydają posiłek dla najbiedniejszych.
- Mają też ogrody, gdzie hodują marchewkę, kapustę, inne warzywa. Jak opowiadali, kiedyś wyrywali marchewkę, zrobili z niej sałatkę, żywili ludność Jackson, a następnego dnia ogród znów był pełen marchewek.
11 Meksykanów i on
W listopadzie Monika z Marcinem z Krakowa przyjechali do USA na tydzień do pracy w Nowym Jorku. Później umówili się z Radkiem w Phoenix. Wspólnie mieli zwiedzić kilka parków narodowych.
Radek wypożyczył niewielkiego nissan versa small. Samochodem, który dostałem, nie pojadę w daleką trasę. Jest zbyt stary - pomyślał. W ciągu 12 dni miał przecież zrobić osiem tysięcy kilometrów. Ruszył do Arizony. Nocami miał odpoczywać w namiocie.
Tarantula! O nie. Śpię w samochodzie - rzucił w myślach.
W Phoenix noc w oczekiwaniu na przylot Marcina i Moniki także spędził w wozie. Wjechał na górę, z której rozciągała się cudowna perspektywa na stolicę Arizony. W końcu usnął. Obudził go warkot trzech innych silników samochodowych. Była piąta. Otworzył oczy.
Modlitwa? - pomyślał, by chwilę później już wyraźnie usłyszeć dźwięk szofaru (instrument liturgiczny, barani róg). Nie, nie przesłyszałem się, ktoś się modli.
- To była niedziela. Pobiegłem do nich. Przyłączyłem się do modlitwy. 11 Meksykanów i ja. Tak do ósmej. Oni w swoim języku, ja w swoim.
7,5 godziny zamiast 13
Z Marcinem i Moniką ruszyli do Wielkiego Kanionu Kolorado, a później do trzech kolejnych - Antylopy, Zion i Bryce.
- Wielki Kanion Kolorado to ogromny dół w ziemi, a w nim góry mające po dwa tysiące metrów. Idea jest taka, że najpierw schodzimy, później wychodzimy. Indianie mówią o tym "Góra odwrócona do góry nogami".
By dotrzeć do rzeki Kolorado, płynącej na samym dole, i wyjść z powrotem, trzeba było 13 godzin. Tak mówili napotkani strażnicy parku.
Nie mam tyle czasu, ale spróbuję. Bez względu na to, jak nisko zejdę, po 3,5 godzinach wracam. - pomyślał Radek. Po 2,5 godzinach był nad rzeką. Godzinę napawał się widokiem. Pięć kolejnych wracał.
Monika i Marcin poszli łagodniejszą trasą. Dobrze się stało, bo po powrocie do Polski okazało się, że kobieta była wówczas w pierwszych tygodniach ciąży.
- Wielki Kanion Kolorado ma 466 kilometrów długości, czyli tyle, ile szerokość Polski. W najszerszym miejscu 29 kilometrów - przypomina Siewniak.
Do Kanionu Antylopy przyjechali zbyt późno, by trafić na idealny dla fotografów moment, kiedy promienie słoneczne, wpadając między niespotykanie wyżłobione skały, tworzą urokliwe słupy światła.
Cudowny fałsz
Ktoś podszedł i zapytał, czy podczas uroczystości w kościele baptystów zaśpiewa hymn Amazing Grace po polsku. Nie zwykł odmawiać, więc się zgodził. Przerażenie przyszło nieco później.
- Okazało się, że to wielka uroczystość. Największy kościół w tej miejscowości, chór na 300 osób, skrzypce, flety, kobzy, wiolonczele..., telewizje, ponad dwa tysiące osób i właściwie brak prób. Moja, zresztą jedyna, trwała trzy minuty. Zaśpiewałem, jakoś poszło. Trochę zafałszowałem, ale było wspaniale. Po tym wydarzeniu zaprosił mnie do siebie polski kościół w Chicago, by dzielić się Ewangelią. Poleciałem na tydzień. Spotkałem tam przyjaciela franciszkanina, który także uczył się angielskiego, bo wyjeżdżał na misje do Ugandy.
Teraz czas wysp
Do Polski wrócił początkiem lutego. Zostało mu jeszcze trochę oszczędności, więc na razie nie myśli o pracy. Skupia się na działalności w stowarzyszeniu, organizuje kolejne tournée po Polsce Balletu Magnificat. W czerwcu myśli wyjechać ponownie. Tym razem do Anglii lub na Maltę. Tam znaleźć pracę i przez kolejne dwa, trzy lata szlifować angielski, by móc przekonywać do Chrystusa coraz więcej i więcej, i więcej ludzi.
Przełom nr 9 (1284) 1 III 2017
29.04.2025
ZATRUDNIĘ kierowcę kat. C i C+E 500-380-561
24.04.2025
WIELOLETNIE doświadczenie, kompleksowe wykonanie i...
22.04.2025
DREWNO opałowe, kominkowe, zrębki, Tel. 572-632-99...
22.04.2025
WYCINKA drzew, zrębkowanie, mulczowanie, Tel. 572-...
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz