Nie masz konta? Zarejestruj się

Przełom Online

Z Trzebini został mi czarny trencz

21.11.2023 12:00 | 0 komentarzy | 2 563 odsłony | Tomasz Jurkiewicz

Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM". Sandrę Drzymalską znają dobrze widzowie filmu „Każdy ma swoje lato" kręconego w Trzebini cztery lata temu. Od tego czasu o tej pochodzącej z Wejherowa aktorce robi się coraz głośniej, nie tylko w Polsce. Bijący rekordy popularności na świecie serial „Sexify", role w nagrodzonym w Wenecji „Sole" czy nominowanym do Oscara „IO". Tegoroczna nominacja do Orła Polskiej Nagrody Filmowej, a wcześniej wyróżnienia w Montrealu, Gdyni, Toruniu i Koszalinie. Z jedną z najzdolniejszych aktorek młodego pokolenia Sandrą Drzymalską, o tym, co myśli o swojej pracy, życiu prywatnym i Trzebini rozmawia Tomasz Jurkiewicz.

0
Z Trzebini został mi czarny trencz
Sandra Drzymalska
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas
Mimo że nie skończyłaś jeszcze 30 lat, miałaś okazję przejść się w świetle reflektorów po czerwonym dywanie na festiwalu w Wenecji, festiwalu w Cannes, a ostatnio po szampańskim dywanie w Hollywood przy okazji promocji nominowanego do Oscara „IO". Jakie to uczucie?
Nie traktuję tych wydarzeń jako ukoronowania mojej kariery. Choć były bardzo przyjemne, nie myślę o nich codziennie. Przede wszystkim pragnę wciąż się rozwijać i taką okazję z pewnością dały mi piękne filmy, które na festiwalach reprezentowałam.

Ale wspomnienia z pewnością pozostały...
Oczywiście. Trudno mi jakoś porównywać te wydarzenia. W Wenecji byłam w 2019 roku z filmem „Sole" Carlo Sironiego, który był pokazywany w sekcji „Orizonti". Nie było tu tak wielkiego dywanu jak w konkursie głównym, za to widownia była ogromna. Prawie 2 500 widzów - nigdy chyba nie widziałam takiej sali. Kocham Włochy i choć było wtedy tak gorąco, że myślałam, że wyzionę ducha, to zawsze dobrze czuję się w tym kraju. Pamiętam też napięty harmonogram spotkań, wywiadów, zmian kostiumów i make upów, które służyły promocji filmu.

W Cannes byłaś w ubiegłym roku z „IO" Jerzego Skolimowskiego, gdzie film otrzymał trzecią co do ważności nagrodę i był jednym z wydarzeń festiwalu.
Tak, ale dla mnie to było czyste szaleństwo. Przyleciałam na 13 godzin, bo tylko na tyle i aż na tyle mogłam wyrwać się z planu filmowego w Zakopanem, na którym wtedy pracowałam. Lotnisko w Amsterdamie zgubiło mój bagaż, w którym miałam suknię galową, więc byłam w niezłym popłochu. Ostatecznie poratowała mnie swoją sukienką reżyserka Małgorzata Szumowska. Nie miałam za bardzo możliwości, żeby eksplorować to miejsce. Po premierze szybko musiałam wsiąść w samolot.

Czy w Hollywood udało ci się być dłużej?
Tak, około tygodnia. To był dużo spokojniejszy wyjazd. Byłam otoczona osobami, które lubię i cenię. Poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi. Zrozumiałam też, że Ameryka jednak rządzi się zupełnie innymi prawami. U nas zawsze możesz powiedzieć, że nie czujesz się najlepiej albo na coś ponarzekać. Tam zawsze wszystko musi być super.

Starannie dobierasz filmy i seriale, w których występujesz. Nie zobaczymy cię w telenoweli czy schematycznej produkcji. Jak ci się to udaje?
Teraz rzeczywiście mam większy komfort w wyborze ról. Czas na spokojne przemyślenie, czy to jest na pewno propozycja dla mnie? Ale nie zawsze tak było. Po skończeniu Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, mimo że w międzyczasie zagrałam w „Belfrze", zorientowałam się, że nie mam co włożyć do garnka. Musiałam wrócić do domu rodzinnego, bo na samodzielne życie po prostu nie było mnie stać. Dlatego jestem jak najdalsza od oceny aktorów, którzy przyjmują większość propozycji. Rozumiem to.

Czym teraz kierujesz się w wyborze ról?
Przede wszystkim pytaniem, czy jest tam szansa na rozwój dla mnie. I druga bardzo ważna dla mnie rzecz - czy ta rola jest dla mnie. Jeśli czytam scenariusz i od razu wchodzę w historię, śmieję się albo wzruszam, to szybko orientuję się, że chciałabym wziąć udział w procesie powstawania tego filmu. Do każdej roli staram się podchodzić indywidualnie, ale jednocześnie mocno intuicyjnie. Muszę ją po prostu poczuć. Przy czym to nie jest tak, że od razu dostaję telefon: Chcemy z Tobą współpracować. Takie sytuacje miałam może trzy razy w życiu. Chodzę na castingi, na zdjęcia próbne. Ale już wtedy wiem, że chcę w tym zagrać. Wkładam w to pracę, przygotowuję się, robię wszystko, żeby się wykazać. I potem udaje się albo nie.

Dużo odrzucasz?
Nie nazwałabym tego odrzucaniem. Po prostu czasem po przeczytaniu wiem, że to nie jest dla mnie. Że nie czerpałabym przyjemności z tworzenia tej postaci, wręcz by mnie męczyła. A na to po prostu szkoda zdrowia. Ludzie często dostrzegają tylko blaski aktorstwa, a przecież jest to zawód, który niesie też wiele cieni, wiele ciężkich momentów. Łatwo można się w nim zatracić, myląc fikcję z rzeczywistością.

Niedawno Ewa Skibińska dokonała druzgocącego wyznania o chorobie alkoholowej, z którą zmagała się przez lata. Emblematyczny jest przypadek Marka Kondrata, który wiele lat temu stwierdził, że kończy z aktorstwem, bo musi zadbać o równowagę psychiczną. Jak ty radzisz sobie ze stresem?
Muszę powiedzieć, że w okresie przygotowawczym do roli czy w okresie planu zdjęciowego prawie w ogóle się nie stresuję. Oczywiście są to etapy niosące wiele emocji, ale wszyscy skupiamy się wtedy na pracy. Najtrudniejsza dla mnie wciąż jest konfrontacja z publicznością. Myślę, że bierze się to z poczucia odpowiedzialności za swoją pracę. Bo ja przecież nie gram dla siebie, tylko dla ludzi. I potem ważne jest pytanie, czy ludzie dzięki filmowi, w którym zagrałam, przeżyli coś, czy nie. Oczywiście też mam świadomość tego, że jestem jedną z wielu części danego procesu powstawania filmu.

Jednak film czy serial to także promocja. Zdjęcia na ściankach, portale społecznościowe, plotki o gwiazdach...
I to w ogóle nie jest mój świat. Ostatnio doszłam do wniosku, że dobrą metodą na stres jest ograniczenie. Po prostu im mniej nas jako ludzi, im mniej naszej prywatności będzie w tej całej promocji, tym lepiej i dla nas, i dla filmów.

Jakie rady miałabyś dla nastolatków, którzy chcą związać się z aktorstwem, a wciąż nie wiedzą w jaki sposób zrealizować pasję? Jak mogą się rozwijać?
Najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwszą jest uwrażliwianie siebie przez ciągłe doświadczanie, oczywiście w bezpiecznych granicach. Można to robić przez czytanie książek, oglądanie filmów, słuchanie muzyki, kontakt z ludźmi czy opiekę nad zwierzętami. Ale ważne, żeby wciąż rozwijać swoją wrażliwość. Bo później nie będzie lepszej inspiracji niż to, co sami przeżyliśmy. Druga bardzo istotna sprawa to nie wierzyć we wszystko, co ludzie mówią na twój temat. Czasem mogą to robić, żeby zranić, czasem z zazdrości, a czasem z ignorancji. Ale nie można się tym przejmować, trzeba iść samemu swoją własną drogą.

Ty dostałaś się do Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie zaraz po maturze...
Nie uczestniczyłam wcześniej w żadnych kursach aktorskich. Po prostu miałam szczęście, że wzięła mnie pod swoje skrzydła bardzo dobra polonistka, a jednocześnie instruktorka teatralna w Wejherowie Edyta Łysakowska. Prowadzi „Teatr Prawie Lucki" i jest takim lokalnym łowcą talentów. Dzięki niej do szkół teatralnych dostało się kilka osób z Wejherowa. To ona pierwszy raz mnie zrozumiała, otworzyła mi oczy na poezję i prozę poetycką. Znalazła właściwy repertuar dla mojej osobowości. Ale w sumie już od podstawówki udzielałam się w kółkach teatralnych. Zawsze ciągnęło mnie do tego.

A jakie wspomnienia masz z Trzebini?
Wspaniałe! Najbardziej pamiętam Balaton i uroczy klimat takiego włoskiego miasteczka.

Słyniesz z buszowania po ciucholandach. Czy masz jeszcze jakąś garderobę z trzebińskich second handów?
Rzeczywiście, mam ogromną pasję do ciuchów z drugiej ręki. Ale w związku z tym co jakiś czas muszę segregować rzeczy, bo nie mieszczą mi się po prostu w szafie. Z Trzebini został mi piękny czarny trencz.

Może przyda się jeszcze na jakiś czerwony dywan?
Niewykluczone.

Archiwum Przełomu nr 17/2023