JACEK CYZIO. Mecz ważniejszy od ślubu - przelom.pl
Zamknij

JACEK CYZIO. Mecz ważniejszy od ślubu

13:32, 06.12.2015
Skomentuj Jacek Cyzio Jacek Cyzio

Grał przeciwko FC Barcelonie. Strzelił gola Manchesterowi United. W Turcji nosili go na rękach. O swojej karierze pochodzący z Libiąża Jacek Cyzio rozmawia z Michałem Koryczanem.

Michał Koryczan: W przyszłym roku minie 25 lat od awansu Legii Warszawa do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Jak to jest być częścią zespołu, który przeszedł do historii?
Jacek Cyzio: Na pewno jestem z tego dumny, choć nikt mi tego specjalnie nie daje odczuć. Tylko w trakcie wspomnień, wywiadów, takich jak z panem, czy plebiscytu "Przełomu". Cieszę się, że są ludzie pamiętający tamten sukces.

Grał pan przeciw FC Barcelonie, Manchesterowi United, któremu strzelił nawet gola, czy ówczesnej włoskiej potędze Sampdorii Genua. Nogi drżały przy wyjściu na boisko?
- Nie, bo nie było żadnej presji. Jak trafiasz na lidera Serie A i późniejszego mistrza Włoch, to nawet jak przegrasz, nic się nie dzieje. Właściciel Legii Jerzy Wojtysiak rzucił nam taką sumę pieniędzy za przejście Sampdorii, że głowa mała. Był przekonany, że nie awansujemy. Musiał jednak wypłacić. Do ćwierćfinałowych meczów z Włochami podchodziliśmy na luzie. Po wygranej w Warszawie pojechaliśmy na rewanż. Dzień przed tym spotkaniem włoska telewizja podała zestaw półfinalistów. W tym gronie nie było Legii. Byli przekonani, że nas ograją. Podziałało to na nas jeszcze bardziej mobilizująco.

Manchesteru United, prowadzonego przez słynnego Alexa Fergusona, wyeliminować się nie udało.
- Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Marek Jóźwiak nie dostał w pierwszym meczu czerwonej kartki (grająca w dziesiątkę Legia przegrała w Warszawie z Anglikami 1-3 - dop. red.). My daliśmy z siebie ponad stan. Trzy dni musieliśmy dochodzić do siebie. Nikt nam nie aplikował witamin czy odżywek. Regenerowaliśmy się naturalnie. Po meczu piwo, mała zabawa, radość.

Alex Ferguson chwalił was bardzo po tym dwumeczu. Jego podopieczni nie chcieli się jednak wymienić z wami koszulkami po drugim spotkaniu.
- A kto by się chciał zamienić na takie szmaty, za przeproszeniem, jakie my mieliśmy? Sprzęt dostaliśmy z reklamą. Okazało się jednak, że nie możemy z nią zagrać, bo reklamodawca nie dogadał się z właścicielem Legii. Pani sprzątaczka całą noc zaszywała te reklamy. Zagraliśmy z takimi okropnymi kratkami na środku koszulki. Inna sprawa, że Anglicy byli bardzo dumni. Alex Ferguson wyszedł na boisko, zatrzymał ich wszystkich i kazał się wymienić trykotami. Ja akurat nie miałem tego problemu, bo ze mną od razu zamienił się Irlandczyk Denis Irwin. Do dzisiaj mam tę koszulkę, podobnie jak FC Barcelony.

Po doświadczeniach z Sampdorią właściciel Legii nie oferował wam podobnych premii za wyeliminowanie Czerwonych Diabłów?
- Oczywiście, że tak. Stać go było. Mimo że nie awansowaliśmy, połowę obiecanej kwoty i tak wypłacił. To były kosmiczne pieniądze. Dzięki tym meczom zarobiliśmy naprawdę sporo.

W końcówce lat 80. i w pierwszej połowie 90. można było w polskim futbolu zarobić?
- Zarabialiśmy na pewno więcej niż przeciętny człowiek. W czasach gry w Pogoni Szczecin pod koniec lat 80. przez pięć lat byłem zatrudniony w zarządzie Portu Świnoujście. Mam nawet odznaki. Po przyjściu do Legii dostałem samochód na własność. To było coś. Pieniądze spore, ale nie tak ogromne jak teraz. Dzisiaj warto być piłkarzem, bez konieczności wyjeżdżania z Polski.

W 1991 r. trafił pan do Turcji, gdzie wielki futbol dopiero wkraczał. Szły za tym jednak ogromne pieniądze.
- W Turcji sponsorów nigdy nie brakowało. Dobrym posunięciem było zatrudnienie w roli selekcjonera reprezentacji Seppa Piontka. Pokazał miejscowym, jak to wszystko ma wyglądać. Kluby zaczęły zatrudniać bardzo dobrych trenerów i zawodników. W Trabzonsporze grałem razem z Larsem Olsenem, kapitanem reprezentacji Danii, mistrzem Europy z 1992 roku.

Dla Turków futbol to niemalże religia. Miał pan okazję doświadczyć tego na własnej skórze.
- Na pierwszy w Trabzonie sparing z moim udziałem przyszło 30 tysięcy kibiców. Chcieli zobaczyć Jacka Cyzio, który powiedział w wywiadzie dla gazety, że strzeli w sezonie co najmniej 30 goli. To było oczywiście kłamstwo, bo ja z nikim nie rozmawiałem. Wcześniej, na lotnisku w Stambule witały mnie tłumy kibiców. Powiewały flagi. Do tego kilka stacji telewizyjnych. Włodzimierz Lubański, który pilotował mój transfer przyznał, że z czymś takim nigdy wcześniej się nie spotkał. Wychodzimy z lotniska, a tam piękna, czarna limuzyna. Gość mi otwiera drzwi. Myślę sobie: Boże, chyba się zaraz rozpłaczę. Grałem w Legii, największym polskim klubie, ale czegoś takiego nie przeżyłem. W Trabzonie to na rękach mnie nosili. Dosłownie. Z samolotu nawet nie zdążyłem zejść na ziemię. Zanieśli mnie wprost do samochodu.

Z marynarką pełną pieniędzy.
- W Stambule podpisałem kontrakt. Dali mi gotówkę. Takich pieniędzy w życiu nie miałem w rękach. Włożyłem je do marynarki. Myślę sobie, co to będzie, jak mi je ktoś ukradnie? Jak mnie na lotnisku w Trabzonie podrzucali, to trzymałem mocno te pieniądze w kieszeniach. Pierdzielę, najwyżej spadnę, ale pieniędzy nie stracę.

Strzelał pan gole wielkiej trójce ze Stambułu, stając się bohaterem. Turcy pamiętają to nawet po latach.
- Pięć lat temu pojechałem na staż trenerski do Trabzonsporu. Nawet na lotnisku ludzie mnie rozpoznawali. Mimo że nie miałem już wąsów i włosów, a ważyłem trochę więcej niż w czasach gry w Trabzonie. W mieście podchodzi do mnie wielki Turek i zaprasza na obiad. Tłumaczę, że już jadłem. Mówię, że będę następnego dnia. Przychodzę, a tam lokal zamknięty dla innych klientów. W środku burmistrz i komendant policji. Po obiedzie mówię, że chciałbym zapłacić. Od gospodarza usłyszałem, że dopóki on będzie żył, to w jego lokalu nigdy nie zapłacę. Powiedział, że byłem jedynym piłkarzem Trabzonsporu, który rozmawiał z każdym. Biednym i bogatym, a oni to bardzo szanują. Klub zwrócił mi pieniądze za bilet na samolot i opłacił pobyt w hotelu podczas stażu. Nie spodziewałem się tego. Do dzisiaj dzwonią z Trabzonu i zapraszają na różne imprezy i jubileusze. W Turcji doceniają piłkarzy.

Klub, którego jest pan wychowankiem - Górnik Libiąż, świętował 70-lecie. Nie kryje pan żalu, że nie został zaproszony.
- Jest to przykre. Akurat tak się złożyło, że państwo nominowaliście mnie do plebiscytu z okazji 25-lecia "Przełomu". To niesamowite wyróżnienie, za które bardzo dziękuję. Znalazłem się w gronie tak znakomitych osób. To jedna z ważniejszych nagród, jakie dostałem. Państwo doceniliście, że jako człowiek stąd promowałem w pewien sposób ten region. Górnik o tym jakoś zapomniał.

Wspominał pan, że żałuje, iż nie został w Turcji.
- W jednym z sezonów zostałem wybrany najlepszym obcokrajowcem w lidze tureckiej. Miałem propozycję gry z silnych klubów oraz przyjęcia obywatelstwa. Człowiek był głupi, bo ze wszystkiego zrezygnował. Pomyślałem, że poczekam. Wtedy doznałem złamania nogi. Przez rok nie grałem. Postanowiłem wrócić do Polski, by odbudować formę i dopiero wtedy wrócić do Turcji. To był błąd. Trafiłem do Pogoni, gdzie nie było pieniędzy. Sezon zakończyliśmy spadkiem. Nie mogło być inaczej. Wróciłem do Turcji, ale tam już zniknąłem z lokalnego rynku piłkarskiego.

W Turcji spotkał się pan z kibicowskim fanatyzmem? Bywało niebezpiecznie?
- Tak. Każdy Turek ma swój pistolet. Podczas witania się, a w Turcji witają się na tak zwanego miśka, można było na plecach wyczuć giwerę. A to już było przerażające. Po wygranej z Beskitasem wracaliśmy do Trabzonu. Co kawałek zatrzymywali nas kibice. Rozpalali na środku drogi ognisko i autokar musiał się zatrzymać. Z radości strzelali z broni w górę. A wiadomo, że każdy "łyknięty". Następnego dnia okazało się, że autobus był podziurawiony od kul. Całe szczęście nikomu od nas nic się nie stało. Czasem kibice mieli pretensje do zawodników. Do mnie nie, bo się wkupiłem w ich łaski. Raz, że rozmawiałem z nimi. Dwa, że strzelałem bardzo ważne gole, w dodatku wielkim klubom. Najbardziej niebezpieczną sytuację przeżyłem jednak w Polsce. Wracamy z meczu. Przed Bydgoszczą pociąg się zatrzymuje. Nagle do naszego wagonu sypialnego wpada cegła. Okazało się, że była to sprawka kiboli.

Niezły z pana obieżyświat. Z rodzinnego Libiąża wyjechał pan już jako nastolatek.
- Tak wyszło. Grając jeszcze w Górniku, chodziłem do technikum geodezyjnego w Krakowie. Dyrektor szkoły był jednocześnie trenerem juniorów Cracovii. Podczas jednego z turniejów szkolnych zapytał, czy gram w piłkę. Mówię, że w Libiążu, ale mam się przenieść do Wawelu Kraków. Usłyszałem, że jak chcę przejść do następnej klasy, to muszę iść do Cracovii. Pewnie żartował, ale z dnia na dzień znalazłem się w zespole "Pasów". Górnik dostał wtedy za mnie sprzęt adidasa, parę piłek. Podczas gry w Cracovii zadebiutowałem w drugiej lidze. Trafiłem do młodzieżowej reprezentacji Polski. Posypały się propozycje z Hutnika Kraków, Górnika Zabrze, Wisły Kraków i Pogoni. Wybrałem ostatni z tych klubów i pojechałem sześćset kilometrów od domu.

Wracając do Legii, to wizyty w słynnym "Garażu" i imprezy nie przeszkadzały w osiąganiu świetnych wyników?
- Kiedyś każde pokolenie Legii chodziło tam po meczu czy treningu. Mieliśmy świadomość, że jeden mógł więcej, drugi mniej. Jakbym mocniej pobalował, to następnego dnia nie dałbym rady trenować. Wiedzieliśmy, kiedy możemy sobie na to pozwolić. Nigdy w meczu nie daliśmy ciała z tego powodu. Chociaż po moim weselu w Warszawie "Przegląd Sportowy" napisał, że to właśnie przez nie przegraliśmy z ŁKS Łódź. Historia była taka, że ja nie miałem czasu się ożenić. Ślub brałem w niedzielę, bo w sobotę był mecz, a on był dla mnie ważniejszy niż wesele. W poniedziałek zorganizowaliśmy poprawiny, a we wtorek było spotkanie z ŁKS. Na poprawiny przyszli nieliczni. Jeden z nich - Andrzej Łatka balował dwa dni do samego spodu. W gazecie napisali, że wszyscy poza nim byli do "uśpienia" z Cyzio na czele, mimo że ja na weselu nie piłem w ogóle.

Karierę trenerską rozpoczął pan z wysokiego C. Wkrótce jednak pańską osobą zainteresował się prokurator.
- Z Pelikanem Łowicz awansowałem do drugiej, czyli obecnej pierwszej ligi. Miałem wtedy mnóstwo propozycji z klubów pierwszoligowych. Nie chciałem jednak ruszać się z Łowicza. Złożyłem dokumenty w celu uzyskania licencji UEFA Pro. Pojechałem na kursokonferencję. Od ludzi przyznających licencję słyszę, że kupiłem papiery trenerskie. Szok. Pytam się, czy gdybym zdobył te papiery na bazarze, to przyszedłbym do was? To byłoby samobójstwo. Przecież na podstawie tych dokumentów pięć lat pracowałem jako trener. Ktoś to wszystko weryfikował. Sprawa została skierowana do prokuratury. Szybko jednak została umorzona. Dyplomu trenerskiego nikt mi jednak nie oddał. Ja zniknąłem z rynku trenerskiego. Nie chciałem w tym bałaganie pracować. Po pięciu latach ponownie zrobiłem papiery trenerskie. Straconego czasu jednak nie wrócę. Wypadłem z obiegu a konkurencja nie śpi. Leszek Ojrzyński, który awansował ze Zniczem Pruszków do pierwszej ligi, w tym samym sezonie co ja z Pelikanem, dziś pracuje w ekstraklasie. Może też bym w niej trenował...

*****
Jacek Cyzio. Pochodzący z Libiąża były piłkarz, a obecnie trener. Jako zawodnik rozpoczynał karierę libiąskim Górniku. Potem występował m.in. w Cracovii Kraków, Pogoni Szczecin, Legii Warszawa, tureckim Trabzonsporze i Zagłębiu Lubin. Z Pogonią wywalczył wicemistrzostwo kraju, a z Legią Puchar Polski, zdobywając gola w finale z GKS Katowice. Z warszawskim klubem awansował do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1990/1991, eliminując m.in. szkocki Aberdeen i ówczesną potęgę włoskiego futbolu Sampdorię Genua. W 1/2 finału zdobył gola w meczu przeciwko Manchesterowi United. W barwach Trabzonsporu wywalczył Puchar Turcji.

 

(Michał Koryczan)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

OSTATNIE KOMENTARZE

0%