Pod koniec życia wyznał najstarszej córce: "Basiu, ja się śmierci nie boję. Żal mi tylko mamy i was, że zostaniecie same". Chyba nie ma osoby w powiecie chrzanowskim, która by nie słyszała doktorze Kazimierzu Michałku.
Do burmistrzyni Alwerni został skierowany wniosek o pośmiertne wpisanie lekarza medycyny Kazimierza Michałka do Złotej Księgi Gminy Alwernia.
Przypominamy artykuł poświęcony Kazimierzowi Michałkowi, który ukazał się w 39. numerze „Przełomu” z 2 października 2019 r. Zapraszamy do lektury.
Doktor Czesława Michałek, żona Kazimierza Michałka, internista, lekarz rodzinny:
- Mój mąż urodził się 8 lipca 1949 r. w Krakowie. Był drugim synem Władysławy i Stanisława Michałków. Miał brata, Stanisława. Mieszkali w Kamienicy Pod Murzynkiem, niedaleko Rynku Głównego. Kazimierz wspominał, że jako dziecko zapamiętał jeżdżący jeszcze wówczas tramwaj konny. Chodził do szkoły podstawowej przy placu Matejki. Już wtedy panował tak duży ruch na Basztowej, że na lekcje zaprowadzali go rodzice albo gosposia. Potem uczył się w II Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Jana III Sobieskiego. Zdał maturę a następnie egzamin na Akademię Medyczną w Krakowie. Początkowo dostał się na stomatologię, jednak po dwóch latach przeniósł się na wydział lekarski.
Ja od początku studiowałam na lekarskim. Jednego razu zapytałam koleżanek: "Co to za chłopak?". Był uśmiechnięty, wysoki, przystojny. Usłyszałam: "Nie znasz go? To Michałek". Odparłam: "Pierwszy raz go widzę". A koleżanki na to: "Bo ty siedzisz na wykładach na górze, a on na dole". Nosił okulary, więc było mu wygodniej patrzeć na tablice z pierwszych rzędów. Koleżanki śmiały się, że byłam ostatnią osobą na roku studiów, która dostrzegła Kazimierza Michałka, mojego przyszłego męża
Akademię Medyczną ukończyliśmy w 1973 r. W sierpniu wzięliśmy ślub cywilny, a w październiku – kościelny.
Po studiach mąż rozpoczął staż w Szpitalu Miejskim Specjalistycznym im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Zaliczył poszczególne oddziały: internę, chirurgię, ginekologię, pediatrię. Wszyscy go lubili, ponieważ łatwo nawiązywał kontakty. Na ginekologii bardzo chcieli, żeby u nich został jako asystent, ale ostatecznie Kazimierz się nie zdecydował. Rozpoczął specjalizację z chorób wewnętrznych na I oddziale chorób wewnętrznych u doktora Huczka-Głębockiego. Po roku specjalizacji został powołany do wojska. Na dwa lata, 1975 – 1977, trafiliśmy w Bieszczady, gdzie Kazimierz dostał etat w szpitalu MSW. W wojsku też chcieli, żeby u nich dalej pracował, jako lekarz zawodowy. Proponowali przeniesienie do Warszawy. Dla Kazimierza stolica nie była jednak tak atrakcyjna, jak Kraków. Wróciliśmy zatem do Krakowa z naszym małym dzieckiem, pierwszą córką, Basią.
Mąż kontynuował przerwaną specjalizację z chorób wewnętrznych. Zdał dwustopniowy egzamin. Pracował w szpitalu im. Narutowicza.
W gminie Alwernia zamieszkaliśmy trochę przez przypadek. Nasza najstarsza córka, Basia, dość często chorowała na infekcję dróg oddechowych. Bardzo nas to martwiło, bo w Bieszczadach była zdrowa. Postanowiliśmy zamieszkać gdzieś poza Krakowem, gdzie jest czystsze powietrze. W 1977 r. zatrudniłam się w Wiejskim Ośrodku Zdrowia w Okleśnej, gdzie było też mieszkanie. Przez rok mąż dojeżdżał do szpitala w Krakowie, a potem stwierdził, że woli pracować w gminie Alwernia.
Akurat w 1978 r. zwolniła się posada w ośrodku zdrowia w Kwaczale, gdzie wcześniej pracowała nasza koleżanka ze studiów, doktor Aneta Darasz, która postanowiła wyjechać do Stanów Zjednoczonych. W efekcie mąż przyjmował pacjentów w Kwaczale i Alwerni, a ja w Okleśnej.
Gdy jednak Basia skończyła 7 lat, uznaliśmy, że powinna chodzić do szkoły w Krakowie. No i wróciliśmy do Krakowa, gdzie już przez resztę życia mieszkaliśmy. A do pracy dojeżdżaliśmy do gminy Alwernia.
Mój mąż był rodowitym krakowianinem, natomiast Kwaczała i cała Alwernia była jego drugą ojczyzną. Praca w małej miejscowości dawała mu dużo satysfakcji. Był tu po prostu szczęśliwy. Każdemu pacjentowi starał się pomóc – czy to załatwić miejsce w szpitalu w Krakowie, czy to przywieźć z powrotem do domu. W Kwaczale znał każdy dom, bo wszędzie był, na każde zawołanie. W razie potrzeby wsiadał do samochodu i natychmiast jechał do chorego.
Nasza Przychodnia Lekarska "Medycyna" w Alwerni to przede wszystkim dzieło mojego męża, Kazimierza. W latach 90. małe placówki mogły się przekształcać w samodzielne, niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej. Trzeba było jednak mieć m.in. budynek, dopuszczony przez sanepid. Z tym mieliśmy kłopot w gminie Alwernia. W którymś momencie Kazimierz stwierdził: "Nie będziemy się więcej prosić, tylko utworzymy od podstaw swój ośrodek". Kupiliśmy działkę i wybudowaliśmy przychodnię przy Gęsikowskiego w Alwerni. Od początku mąż wszystko tak zaplanował, żeby mogła tam również działać poradnia rehabilitacyjna. Nie dla siebie to robił, lecz dla innych ludzi. Był człowiekiem czynu.
Przez krótki czas należał do Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale nie angażował się w politykę, bo prowadzenie przychodni pochłaniało ogrom czasu.
Gdy wyjeżdżał do Anglii, gdzie mieszka najstarsza córka, uwielbiał wędrować po nadmorskich klifach i dużo zwiedzać. Pasjonował się historią. Był molem książkowym.
Mamy trzy córki. Wszystkie są lekarzami. Najstarsza - Barbara (ur. w 1975 r.) jest stomatologiem, średnia - Magdalena (ur. w 1985 r.) - lekarzem rodzinnym i pracuje w ośrodku zdrowia w Kwaczale, najmłodsza - Karolina (ur. w 1989 r.) - dermatologiem i przyjmuje m.in. w Alwerni.
Mój mąż, doktor Kazimierz Michałek, zmarł 25 marca 2019 r., w wieku 70 lat. Pod koniec życia doczekał się wnuczki Wiktorii Anny.
Doktor Magdalena Michałek, córka Kazimierza Michałka, internista, lekarz rodzinny:
- Tata miał duże poczucie humoru. Starał się bardzo pogodnie rozmawiać z ludźmi. Na wakacjach opowiadał wymyślone na poczekaniu historyjki. Na co dzień pracował od rana do wieczora. Wtedy był wyciszony, a jego prawdziwy charakter odżywał, gdy miał trochę wolnego.
Maria Ładocha, pielęgniarka w ośrodku zdrowia w Kwaczale:
- Doktora Kazimierza Michałka poznałam w sierpniu 1981 r., kiedy zaczęłam pracować w tutejszym ośrodku. Był bardzo dobrym lekarzem, niezwykle życzliwym dla pacjentów. Gdy ktoś potrzebował pomocy, to nawet wieczorem specjalnie przyjeżdżał z Krakowa. Doktor lubił opowiadać o sukcesach swoich dzieci, ale też interesował się naszymi rodzinami. Miał zacięcie aktorskie, bo jak nieraz opowiadał jakiś dowcip, to naprawdę można się było pośmiać. Bardzo nam go brakuje.
Bogusława Bachowska, nauczycielka historii w Szkole Podstawowej w Kwaczale:
- Poznałam doktora w 1983 r. Ta znajomość zaczęła się z przytupem, bo miałam dziwne dolegliwości. Doktor podejrzewał, że coś nie tak z nerką. Zrobił mi badania i okazało się, że nerka jest do wyrzucenia. Miałam operację w szpitalu wojskowym, gdzie doktor Michałek załatwił mi miejsce. Mogę powiedzieć, że uratował mi życie. Wspominam go jako człowieka ciepłego, który leczył holistycznie, czyli leczył całość. Mam pomysł, żeby jedną z ulic w Kwaczale nazwać imieniem doktora Kazimierza Michałka.
Dorota Celej z Kwaczały, emerytowana nauczycielka języka polskiego:
- Doktor był dla mnie jak członek rodziny. Leczył mnie i moją ciężko chorą mamę. On sam, już ciężko chory, przyszedł do nas na wizytę domową. Do dzisiaj, kiedy ludzie wspominają pana Kazimierza Michałka, mówią "nasz doktor". Nieraz pacjenci, przychodząc do ośrodka zdrowia, pytali, czy jest nasz doktor. To był tak życzliwy i ciepły człowiek, że w dzisiejszych czasach trudno znaleźć kogoś podobnego. Jestem bardzo szczęśliwa, że dane mi było go poznać. Dla doktora nie miało znaczenia to, że ktoś przyszedł do gabinetu brudny, prosto z pola. Każdego traktował tak samo.
Stanisława Turecka z Kwaczały, emerytowana nauczycielka tutejszego przedszkola:
- To był bardzo dobry lekarz i człowiek. Zawsze pierwszy powiedział "dzień dobry". Jednego razu wracałam z mężem z Chrzanowa. Akurat uciekł nam autobus. Doktor zatrzymał się i przywiózł nas pod sam dom. Miałam niską hemoglobinę. Pan doktor dawał mi żelazo, ale to nic nie pomagało. Wreszcie zdenerwował się i kategorycznie kazał mi zrobić dokładne badania. Wyniki były bardzo złe. Musieli mi przetoczyć krew. Gdyby nie doktor Michałek, nie wiem, jakby się to wszystko skończyło.
Rozalia Jarczyk, pielęgniarka w ośrodku zdrowia w Kwaczale:
- Pracowałam z doktorem od 1978 r. Każdego dnia, po zakończonej pracy, był czas na wspólną herbatę czy kawę. Znał nasze radości i smutki. Dyskutowaliśmy o przeczytanych książkach. Czuliśmy się jak w rodzinie.
14.11.2024
Poszukujemy Sprzedawcy (Konsultanta Medycznego) do...
14.11.2024
ODSTĄPIĘ dobrze prosperujący Sklep Odzieżowy - Chr...
08.11.2024
WYCINKA drzew, karczowanie, zrębkowanie. Minikopar...
08.11.2024
DREWNO opałowe, zrębki. Transport. Tel. 572-632-99...
01.11.2024
GABINET Psychologiczno - Terapeutyczny PRYZMAT Kat...
17.09.2024
ŚLUSARZY, spawaczy, montażystów, praca na warsztac...
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz