Wiara czyni cuda
We śnie stawia kroki, wiruje w tańcu i biegnie do utraty tchu. Po przebudzeniu każdy ruch bezwładnych nóg przypomina o bezsilności i nierównej walce z podstępną chorobą, stanowiącą zagadkę dla współczesnej medycyny.
We śnie stawia kroki, wiruje w tańcu i biegnie do utraty tchu. Po przebudzeniu każdy ruch bezwładnych nóg przypomina o bezsilności i nierównej walce z podstępną chorobą, stanowiącą zagadkę dla współczesnej medycyny.
Choroba Bożeny Michalskiej z Chrzanowa zaczęła się najprawdopodobniej wiele lat temu.
Niefortunny upadek
Jako 14-letnia dziewczyna upadła z niewysokiego murku koło domu. Uderzyła głową o beton. Wobec braku zewnętrznych śladów oraz bólu, który szybko ustąpił, zataiła ten fakt przed rodzicami. Na drugi dzień pojechała na szkolną wycieczkę.
- To był ciepły, wręcz upalny majowy dzień. Spędziliśmy go na Skowronku. Nic mi nie dolegało. Czułam się w miarę dobrze, to znaczy normalnie – wspomina 36-letnia dziś kobieta.
Minęły kolejne dni. Przyszła niedziela, a wraz z nią pierwsze symptomy złego.
- Nie mogłam wstać z łóżka. Nogi – zwłaszcza, pamiętam, lewa – odmówiły posłuszeństwa. Były bezwładne niczym dwa klocki – mówi dalej.
Tego samego dnia trafiła do lekarza, który nie mogąc rozpoznać przyczyn osłabienia kończyn dolnych, skierował nastolatkę do kliniki w Zabrzu. Po miesięcznym pobycie na neurologii wyszła o własnych siłach. W grudniu choroba przypomniała o sobie. W mniejszym stopniu znieruchomiała ręka i noga. Po dwóch tygodniach i czucie, i moc powróciły.
- Nikt nie umiał wtedy wyjaśnić przyczyn tajemniczych napadów chorobowych. Wmawiano nam, że skoro córka rusza ręką i chodzi, to nie ma powodów do obaw. Wciąż słyszeliśmy zapewnienie: jest dobrze – twierdzi Irena Bochenek, mama Bożeny.
Zanikający obraz
Do 1988 r. lekarski optymizm się sprawdzał. Dwudziestoletnia Bożena na chwilę zapomniała o dolegliwościach, szpitalach i lekarzach. Z dyplomem ukończenia liceum zawodowego o kierunku administracyjno-biurowym, podjęła pracę w Katowicach.
- Po wyczerpującym dniu, który zszedł na adresowaniu przesyłek, wróciłam do domu. I pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była nowo położona tapeta. Wydawała mi się brudna i zszarzała. Ale to było tylko złudzenie – opowiada, nerwowo pocierając rękę.
Badania, którym poddano Bożenę, wykazały zanik nerwu wzrokowego.
Lekarz zalecił wypoczynek. Po trzech tygodniach pobytu w sosnowieckim szpitalu zauważyła wyraźną poprawę. Nie mogła jednak kontynuować pracy.
Żaden lekarz nie umiał powiązać wszystkich dotychczasowych przypadłości i przypisać ich konkretnej chorobie. Wpadł na to dopiero jeden z chrzanowskich neurologów, który analizując przebieg zdarzeń, postawił diagnozę – stwardnienie rozsiane. Dla utwierdzenia się w swoich przypuszczeniach wysłał pacjentkę do kliniki w Katowicach.
- O zdiagnozowanej chorobie mało kto wiedział. Nieznane były przyczyny, sposób leczenia. Zresztą nawet teraz niewiele więcej wiadomo o SM – mówi Bożena.
Los dał, los odebrał
Początkiem lat 90. choroba na krótko została uśpiona. Od czasu do czasu dawały o sobie znać słabnące, zmęczone patrzeniem na świat oczy.
Nie przeszkodziło to jednak Bożenie marzyć o posiadaniu własnej rodziny. Wkrótce stanęła na ślubnym kobiercu obok swojego wybrańca.
- Zięć wiedział o chorobie córki, nic przed nim nie zatailiśmy. Obiecywał nosić ją na rękach. Po roku przyszła na świat Patrycja – wspomina pani Irena.
- Wiele osób odradzało mi ciążę, sugerując, że może nastąpić nawrót choroby lub co gorsza jej postęp. Oboje jednak bardzo chcieliśmy tego dziecka – zniża głos.
I stało się. Powróciły dolegliwości. Szczęśliwa, acz osłabiona chorobą matka nie nadążała za raczkującą córeczką.
Lekarze zalecili jej stosowanie wyłącznie witamin. Łykała więc garść tabletek, ale bez wyraźnego efektu.
- Gdzieś usłyszałam, że po drugim dziecku objawy mogą ustąpić. Drugą ciążę zniosłam bardzo dobrze. Przez moment nawet uwierzyłam w to, że mogę być zdrowa. Po urodzeniu syna nadzieje prysły. Z dnia na dzień mój stan się na tyle pogarszał, że nie mogłam wstać z łóżka. Czy żałuję tej decyzji? Absolutnie nie. Mam synka, który, pomimo iż ma zaledwie trzy lata, stara się mi pomagać – zwiesza głowę.
Bariery
do wolności
Dziś Bożena porusza się wsparta na balkoniku lub na wózku inwalidzkim. Prawa ręka opadająca bezwładnie, całkowicie niesprawne nogi i słabe oczy, widzące tylko plamy, bez kontrastu.
- I pomyśleć, że córka jako dziecko była żywym srebrem. Ciężko było ją upilnować – przywołuje wspomnienia pani Irena.
- Jak tu mieć żal do losu za to, co mnie spotkało? Byłoby to niesprawiedliwe. Przecież ten sam los obdarzył mnie dwójką cudownych dzieci. Może mi być i jest jedynie przykro – mówi kobieta, powstrzymując płacz.
- Profesorowie z katowickiej kliniki zalecili córce osiem kroplówek z trzymiesięcznym odstępem każda. Jesteśmy na półmetku. Choć wciąż nie ma jeszcze wyraźnej poprawy, dostrzegliśmy zatrzymanie choroby. To i tak wiele. Lekarze nic nam nie mówią. Milczą, gdy pada pytanie: co dalej? – kontynuuje matka pani Bożeny, odpalając papieros od papierosa.
Niebawem jej córka zostanie poddana terapii w postaci prądów selektywnych.
- Szukamy zewsząd pomocy. Jak tylko w prasie i innych publikacjach pojawiają się informacje na temat SM, studiujemy je wspólnie – zapewnia pani Bożena.
Obie z matką żyją z renty i emerytury. Nie jest tego zbyt wiele, żyją bardzo skromnie. Tymczasem pieniądze pomogłyby zlikwidować część barier architektonicznych w domu, które zamykają chorą kobietę w czterech ścianach.
Schody, wąskie futryny w drzwiach, zbyt wysokie progi oraz łazienka – to największe jej utrapienia.
- Bożenka jest ambitna i uparta. Za wszelką cenę nie chce być ciężarem dla reszty rodziny. Choć ma świadomość, że wielu przeszkód nie może pokonać, nie daje za wygraną. Od ludzi nie oczekujemy litości, tylko pomocy. Oczekujemy wyłącznie gestu dobrej woli i życzliwości. Na szczęście takich ludzi w naszym otoczeniu nie brakuje. Choć tak naprawdę więcej satysfakcji dostarczało mi zawsze dawanie niż branie – zapewnia, pomimo trosk, pogodna emerytka.
Muszę żyć,
muszę zatańczyć
Zahartowana przez życie pani Irena, wychowanka domu dziecka, walczy o córkę, wnuki i ich wspólny dom. Pani Bożena nosi w sobie żal do męża, który wbrew przysiędze złożonej przed ołtarzem: na dobre i na złe, wybrał łatwiejszą drogę.
- Nie mamy pieniędzy, ale mamy siebie. I tej odwzajemnionej miłości, i przyjaźni, i wzajemnego szacunku nikt nam nie odbierze. Wiem, że na moich barkach spoczywa ogrom obowiązków i spraw, dlatego by im sprostać, muszę długo żyć. Minimum dwadzieścia lat, by zdążyć wychować Patrysię i Michałka oraz zapewnić opiekę córce. Co będzie jak mnie zabraknie….? – po twarzy wdowy spływają cienką strużką łzy.
- Nie, nie poddamy się, mamo, prawda? A nasza nadzieja, która tyle lat trzyma nas przy życiu? – szuka zapewnienia łkając pani Bożena.
Na pytanie o marzenia, bez zawahania odpowiada: chcę, bardzo chcę zatańczyć na ślubie mojej córki. I nie mogę nie dotrzymać danego Patrysi słowa…
Wszystkie osoby chcące podzielić się doświadczeniami z opieki nad cierpiącym na stwardnienie rozsiane oraz chętne do udzielenia pomocy przy zlikwidowaniu barier architektonicznych w domu bohaterki tekstu, proszone są o kontakt pod numerem redakcyjnym 623-48-94.
Choroba Bożeny Michalskiej z Chrzanowa zaczęła się najprawdopodobniej wiele lat temu.
Niefortunny upadek
Jako 14-letnia dziewczyna upadła z niewysokiego murku koło domu. Uderzyła głową o beton. Wobec braku zewnętrznych śladów oraz bólu, który szybko ustąpił, zataiła ten fakt przed rodzicami. Na drugi dzień pojechała na szkolną wycieczkę.
- To był ciepły, wręcz upalny majowy dzień. Spędziliśmy go na Skowronku. Nic mi nie dolegało. Czułam się w miarę dobrze, to znaczy normalnie – wspomina 36-letnia dziś kobieta.
Minęły kolejne dni. Przyszła niedziela, a wraz z nią pierwsze symptomy złego.
- Nie mogłam wstać z łóżka. Nogi – zwłaszcza, pamiętam, lewa – odmówiły posłuszeństwa. Były bezwładne niczym dwa klocki – mówi dalej.
Tego samego dnia trafiła do lekarza, który nie mogąc rozpoznać przyczyn osłabienia kończyn dolnych, skierował nastolatkę do kliniki w Zabrzu. Po miesięcznym pobycie na neurologii wyszła o własnych siłach. W grudniu choroba przypomniała o sobie. W mniejszym stopniu znieruchomiała ręka i noga. Po dwóch tygodniach i czucie, i moc powróciły.
- Nikt nie umiał wtedy wyjaśnić przyczyn tajemniczych napadów chorobowych. Wmawiano nam, że skoro córka rusza ręką i chodzi, to nie ma powodów do obaw. Wciąż słyszeliśmy zapewnienie: jest dobrze – twierdzi Irena Bochenek, mama Bożeny.
Zanikający obraz
Do 1988 r. lekarski optymizm się sprawdzał. Dwudziestoletnia Bożena na chwilę zapomniała o dolegliwościach, szpitalach i lekarzach. Z dyplomem ukończenia liceum zawodowego o kierunku administracyjno-biurowym, podjęła pracę w Katowicach.
- Po wyczerpującym dniu, który zszedł na adresowaniu przesyłek, wróciłam do domu. I pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była nowo położona tapeta. Wydawała mi się brudna i zszarzała. Ale to było tylko złudzenie – opowiada, nerwowo pocierając rękę.
Badania, którym poddano Bożenę, wykazały zanik nerwu wzrokowego.
Lekarz zalecił wypoczynek. Po trzech tygodniach pobytu w sosnowieckim szpitalu zauważyła wyraźną poprawę. Nie mogła jednak kontynuować pracy.
Żaden lekarz nie umiał powiązać wszystkich dotychczasowych przypadłości i przypisać ich konkretnej chorobie. Wpadł na to dopiero jeden z chrzanowskich neurologów, który analizując przebieg zdarzeń, postawił diagnozę – stwardnienie rozsiane. Dla utwierdzenia się w swoich przypuszczeniach wysłał pacjentkę do kliniki w Katowicach.
- O zdiagnozowanej chorobie mało kto wiedział. Nieznane były przyczyny, sposób leczenia. Zresztą nawet teraz niewiele więcej wiadomo o SM – mówi Bożena.
Los dał, los odebrał
Początkiem lat 90. choroba na krótko została uśpiona. Od czasu do czasu dawały o sobie znać słabnące, zmęczone patrzeniem na świat oczy.
Nie przeszkodziło to jednak Bożenie marzyć o posiadaniu własnej rodziny. Wkrótce stanęła na ślubnym kobiercu obok swojego wybrańca.
- Zięć wiedział o chorobie córki, nic przed nim nie zatailiśmy. Obiecywał nosić ją na rękach. Po roku przyszła na świat Patrycja – wspomina pani Irena.
- Wiele osób odradzało mi ciążę, sugerując, że może nastąpić nawrót choroby lub co gorsza jej postęp. Oboje jednak bardzo chcieliśmy tego dziecka – zniża głos.
I stało się. Powróciły dolegliwości. Szczęśliwa, acz osłabiona chorobą matka nie nadążała za raczkującą córeczką.
Lekarze zalecili jej stosowanie wyłącznie witamin. Łykała więc garść tabletek, ale bez wyraźnego efektu.
- Gdzieś usłyszałam, że po drugim dziecku objawy mogą ustąpić. Drugą ciążę zniosłam bardzo dobrze. Przez moment nawet uwierzyłam w to, że mogę być zdrowa. Po urodzeniu syna nadzieje prysły. Z dnia na dzień mój stan się na tyle pogarszał, że nie mogłam wstać z łóżka. Czy żałuję tej decyzji? Absolutnie nie. Mam synka, który, pomimo iż ma zaledwie trzy lata, stara się mi pomagać – zwiesza głowę.
Bariery
do wolności
Dziś Bożena porusza się wsparta na balkoniku lub na wózku inwalidzkim. Prawa ręka opadająca bezwładnie, całkowicie niesprawne nogi i słabe oczy, widzące tylko plamy, bez kontrastu.
- I pomyśleć, że córka jako dziecko była żywym srebrem. Ciężko było ją upilnować – przywołuje wspomnienia pani Irena.
- Jak tu mieć żal do losu za to, co mnie spotkało? Byłoby to niesprawiedliwe. Przecież ten sam los obdarzył mnie dwójką cudownych dzieci. Może mi być i jest jedynie przykro – mówi kobieta, powstrzymując płacz.
- Profesorowie z katowickiej kliniki zalecili córce osiem kroplówek z trzymiesięcznym odstępem każda. Jesteśmy na półmetku. Choć wciąż nie ma jeszcze wyraźnej poprawy, dostrzegliśmy zatrzymanie choroby. To i tak wiele. Lekarze nic nam nie mówią. Milczą, gdy pada pytanie: co dalej? – kontynuuje matka pani Bożeny, odpalając papieros od papierosa.
Niebawem jej córka zostanie poddana terapii w postaci prądów selektywnych.
- Szukamy zewsząd pomocy. Jak tylko w prasie i innych publikacjach pojawiają się informacje na temat SM, studiujemy je wspólnie – zapewnia pani Bożena.
Obie z matką żyją z renty i emerytury. Nie jest tego zbyt wiele, żyją bardzo skromnie. Tymczasem pieniądze pomogłyby zlikwidować część barier architektonicznych w domu, które zamykają chorą kobietę w czterech ścianach.
Schody, wąskie futryny w drzwiach, zbyt wysokie progi oraz łazienka – to największe jej utrapienia.
- Bożenka jest ambitna i uparta. Za wszelką cenę nie chce być ciężarem dla reszty rodziny. Choć ma świadomość, że wielu przeszkód nie może pokonać, nie daje za wygraną. Od ludzi nie oczekujemy litości, tylko pomocy. Oczekujemy wyłącznie gestu dobrej woli i życzliwości. Na szczęście takich ludzi w naszym otoczeniu nie brakuje. Choć tak naprawdę więcej satysfakcji dostarczało mi zawsze dawanie niż branie – zapewnia, pomimo trosk, pogodna emerytka.
Muszę żyć,
muszę zatańczyć
Zahartowana przez życie pani Irena, wychowanka domu dziecka, walczy o córkę, wnuki i ich wspólny dom. Pani Bożena nosi w sobie żal do męża, który wbrew przysiędze złożonej przed ołtarzem: na dobre i na złe, wybrał łatwiejszą drogę.
- Nie mamy pieniędzy, ale mamy siebie. I tej odwzajemnionej miłości, i przyjaźni, i wzajemnego szacunku nikt nam nie odbierze. Wiem, że na moich barkach spoczywa ogrom obowiązków i spraw, dlatego by im sprostać, muszę długo żyć. Minimum dwadzieścia lat, by zdążyć wychować Patrysię i Michałka oraz zapewnić opiekę córce. Co będzie jak mnie zabraknie….? – po twarzy wdowy spływają cienką strużką łzy.
- Nie, nie poddamy się, mamo, prawda? A nasza nadzieja, która tyle lat trzyma nas przy życiu? – szuka zapewnienia łkając pani Bożena.
Na pytanie o marzenia, bez zawahania odpowiada: chcę, bardzo chcę zatańczyć na ślubie mojej córki. I nie mogę nie dotrzymać danego Patrysi słowa…
Wszystkie osoby chcące podzielić się doświadczeniami z opieki nad cierpiącym na stwardnienie rozsiane oraz chętne do udzielenia pomocy przy zlikwidowaniu barier architektonicznych w domu bohaterki tekstu, proszone są o kontakt pod numerem redakcyjnym 623-48-94.
Materiał chroniony prawem autorskim. Prawa autorów, producentów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystywanie utworów (powielanie, rozpowszechnianie itp.) w całości lub części na wszelkich polach eksploatacji, w tym także w internecie, wymaga pisemnej zgody.
Najnowsze komentarze