Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów

Dom dziecka - miejsce z bagażem emocji

26.10.2020 19:30 | 0 komentarzy | 7 816 odsłon | Ewa Solak

Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM".
Bywa, że nasi podopieczni wracają do środowiska, z którego jako dzieci ich zabrano. Powielają błędy swoich rodziców, tkwiąc w toksycznych związkach, mając toksycznych znajomych - o swojej pracy i doświadczeniach opowiada Wojciech Talowski, dyrektor Powiatowego Ośrodka Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie.

0
Dom dziecka - miejsce z bagażem emocji
Wojciech Talowski - dyrektor Powiatowego Ośrodka Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie. Ukończył Szkołę Górniczą w Jaworznie, Liceum dla Dorosłych w Chrzanowie, a potem Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie na kierunku oligofrenopedagogika
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Ewa Solak: Nie przytłacza pana ogrom żalu i problemów, z jakimi dzieci trafiają do ośrodka?
Wojciech Talowski: Praca w domu dziecka faktycznie jest olbrzymim obciążeniem psychicznym. Trafiają tu dzieci po traumatycznych przeżyciach, odebrane rodzicom, których nieraz, bez względu na wszystko, kochają. Przynoszą ze sobą ból, nie tylko fizyczny. Rodzi to różne problematyczne sytuacje i konflikty. Ze wszystkim tym trzeba się zmierzyć. Zawsze byłem uczuciowy. Chęć pomocy innym cały czas gdzieś we mnie rosła. Czasem do tego stopnia, że nie byłem w stanie przejść obojętnie wobec śpiącego na ławce pijaka.

Teraz, w okresie epidemii koronawirusa, jest wam pewnie szczególnie ciężko?
- Tak, bo nasza palcówka jest zamknięta. Nie ma odwiedzin. Dzieci nie chodzą do szkoły, a możliwość spacerów jest ograniczona. Pracujemy na okrągło. Zdarza się, że w nocy muszę przychodzić do ośrodka, bo coś się dzieje. Kiedy wszyscy są skupieni w jednym miejscu, problemy się nasilają. Jest agresja, są życiowe rozterki. Ale musimy sobie z tym radzić.

Słyszałam, że odstresowuje pana gra na gitarze?
- Nie tylko. Uwielbiam też majsterkowanie. Do gitary za to mam wielki sentyment. Kiedyś grałem w zespole rockowym Remedium ze Sławkiem Grucą. Potem, w czasach licealnych, z Piotrem Mędelą graliśmy poezję śpiewaną. Występowaliśmy m.in. na szkolnych akademiach. Do dziś gram na gitarze, także przy okazji uroczystości w naszym ośrodku.

A miał pan być górnikiem...
- To bardzo dawne czasy. Za to wyjątkowo barwne. Połowa lat 80. W domu nigdy się nie przelewało, więc praca dla każdego w rodzinie była priorytetem. Najpierw skończyłem Szkołę Górniczą w Jaworznie i zjechałem pod ziemię. Zacząłem pracę w Kopalni Kościuszko, dokładnie tam, gdzie dziś stoi galeria Galena.

Zwykle, gdy ktoś rozpoczyna dorosłe życie i idzie do pracy, rzadko ma potem chęć na kontynuowanie nauki. A panu się zachciało.
- Okazało się, że bardzo brakuje mi tego, żeby rozwijać się intelektualnie. Po sześciu latach pracy na kopalni, postanowiłem skończyć chrzanowskie liceum dla dorosłych. Miałem już 23 lata. Nie było to łatwe. Wielokrotnie prosto z pracy biegłem na lekcje. Pamiętam, że gdy lepiej już poznałem ówczesną dyrektor Lucynę Kozub-Jentys, często zapraszała mnie na przerwie do siebie, do gabinetu i dokarmiała. A to pierożkami, a to racuszkami... Do dziś się przyjaźnimy.

Których nauczycieli wspomina pan najczęściej?
- Nie byłem nigdy najlepszy z przedmiotów ścisłych. Gdy w obroty wzięła mnie prof. Barbara Więcek od matematyki, to przy tablicy kreda rozpuszczała mi się z nerwów w rękach. Za to dzięki niej byłem w stanie zrozumieć, o co w matematyce chodzi. Niezapomnianą postacią jest też dla mnie prof. Teresa Pochylska-Seczyńska, wspaniała polonistka. Każda lekcja z nią była wyjątkowa. Nigdy nie zapomnę sytuacji, gdy przerabialiśmy „Nad Niemnem". Nie miałem kiedy tego przeczytać, więc skorzystałem ze skryptu. Prof. Pochylska wezwała mnie do omówienia opisu przyrody w Korczynie. Zacząłem dość mocno konfabulować, żeby wybrnąć z sytuacji. Kiedy skończyłem, profesor stwierdziła, że tak jej się spodobał ten opis, że niemal przeniosła się w tę krainę, ale niestety, w żaden sposób nie przypomina ona Korczyna z powieści. Było dużo śmiechu.

Lubił pan tę szkołę.
- Ogromnie. To były czasy, gdy była pełna ludzi. Dokształcali się policjanci, a nawet zakonnice. Sporo osób chciało uzupełniać wiedzę. Wielu uczniów udzielało się wtedy także w powstałym właśnie kabarecie prowadzonym przez prof. Annę Tobolską. Ja również brałem udział w przedstawieniach. Naprawdę dużo się działo.

Matura dała panu przepustkę na studia.
- Miałem ogromną satysfakcję, że ją zdałem, choć nawet nie myślałem wtedy o zmianie pracy. Zaglądałem często do Fundacji Brata Alberta, gdzie miałem kolegów i grałem tam dla podopiecznych na gitarze. Dostałem propozycję pracy w świetlicy terapeutycznej i nagle spostrzegłem, że muszę nadążyć za światem. Poszedłem na studia pedagogiczne, wybierając specjalizację z oligofrenopedagogiki. Miałem już wtedy rodzinę, więc wszystko działo się jednocześnie. Kiedy zwolnił się etat w DPS w Płazie, udało mi się tam dostać do pracy, a po jakimś czasie zostałem kierownikiem jednego z działów. Uwielbiałem to zajęcie.

Praca z osobami chorymi psychicznie też nie jest chyba łatwa.
- Nie każdy się do niej nadaje, ale dla mnie była wspaniała! Zaprzyjaźniłem się z wieloma podopiecznymi. To fantastyczni ludzie. Mimo że od dawna tam nie pracuję, do dziś mamy kontakt, piszemy do siebie kartki, wysyłamy prezenty. Zawsze, gdy szedłem stamtąd do domu, przez kolejne trzy godziny musiałem dochodzić do siebie, żeby przestać się uśmiechać na wspomnienie jakiejś nietuzinkowej sytuacji. Każdy dzień był przygodą.

Przejście na stanowisko dyrektora domu dziecka było chyba jak kubeł zimnej wody.
- Przyznaję, nie było łatwo. To zupełnie inna specyfika, zupełnie inny rodzaj problemów. Ale ja jestem optymistą i cieszy mnie każda mała radość naszych dzieciaków. W końcu tworzymy dom. Dość specyficzny, ale jednak dom. To tu dzieci obchodzą urodziny, tu organizujemy im komunie, a nawet chrzciny.

A ich rodzina?
- Zwykle z takiej okazji rodzice lub jedno z rodziców odwiedza dziecko tutaj. Wspólnie siadamy do stołu, rozmawiamy. Nie zawsze jest taka możliwość, ale zawsze staramy się naszym podopiecznym zapewnić jak największe poczucie domowego ciepła.

Na ścianie w gabinecie ma pan ogromny plakat z podziękowaniem, przedstawiający właśnie pana.
- Narysowały go dwie dziewczyny, które parę lat temu opuszczały nasz ośrodek już jako dorosłe osoby. Śledzę losy każdego z naszych wychowanków. Bywa, że wracają w środowisko, z którego jako dzieci ich zabrano. Niestety, często powielają błędy swoich rodziców, tkwiąc w toksycznych związkach, mając toksycznych znajomych.

Rodzina nie robi wyrzutów, gdy przenosi pan frustracje z ośrodka do domu?
- Bardzo się staram nie obarczać tym bliskich. Mam cudowną rodzinkę i wiele mi wybaczają. Bywa, że muszę całą dobę czuwać nad dziećmi w placówce, być na każde zawołanie. Zawsze szukam jednak sposobu na znalezienie spokoju i wypoczynek, choćby przy majsterkowaniu, na rowerowych wycieczkach czy spacerach z psem.

Archiwum Przełomu nr 17/2020