Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów

Pani Alicja w swoim żywiole

01.04.2022 16:00 | 0 komentarzy | 7 495 odsłon | Ewa Solak

Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM". W codziennej pracy pielęgniarki rzadko osiągają spektakularne sukcesy, jak to bywa w innych branżach. W tym zawodzie, w ogóle w medycynie, trzeba mieć pasję, powołanie - mówi Alicja Dobranowska, była wicedyrektor i naczelna pielęgniarka chrzanowskiego szpitala.

0
Pani Alicja w swoim żywiole
Alicja Dobranowska w swojej kuchni w domu w Dulowej. Lubi gotować, a teraz ma na to sporo czasu
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas
Ewa Solak: W czasie, gdy była pani naczelną pielęgniarką, w chrzanowskim szpitalu zdążyło się zmienić pięciu dyrektorów. Alicja Dobranowska cały czas trwała. Także jako wicedyrektor. Niektórzy uważali panią za szarą eminencję, pociągającą za wszystkie szpitalne sznurki.
Alicja Dobranowska: Wiem, że są ludzie, którzy całe życie wykonują zawód dyrektor. Ja do tej kategorii nie należę. Dla mnie zawsze najważniejszy był kontakt z ludźmi i działanie. Ze względu na dużą ilość obowiązków, czasem miałam wrażenie, że pracuję jak samonakręcająca się maszyna. Wszędzie mnie było pełno, a jak pojawił się problem, to musiałam zbadać go od podszewki. Tak poznałam szpital, procedury i mnóstwo ludzi, choć dziś jest w nim już niewielu takich, których dobrze nie znam. Cały czas się uczyłam. Od współpracowników, na różnych szkoleniach. Zależało mi na wiedzy, bo o wielu sprawach musiałam decydować sama. Doceniali to dyrektorzy, zostawiając mi wolną rękę. Stąd może takie wrażenie, że ode mnie najwięcej zależało.

Gdy w 1979 r. rozpoczynała pani przygodę ze szpitalem, była pani młodziutką pielęgniarką, tuż po szkole.
- Faktycznie. 1 września 1979 r. z dwiema innymi koleżankami zaczęłam pracę na oddziale chorób płuc i gruźlicy, jeszcze w starym budynku szpitala. Kiedy od jednej z doświadczonych pielęgniarek usłyszałam, że ma 30-letni staż, to pomyślałam: „Rany boskie, chyba tak długo nie wytrzymam", zwłaszcza że wszystko wtedy było inne: warunki pracy, sprzęt. Zanim zaczęłam szkołę w Jaworznie, kojarzyłam ten zawód z pracą pielęgniarek w przychodni w Sierszy i panią Kazią, w pięknym fartuszku i czepku na głowie. Elegancką, spokojną i uśmiechniętą. Ten wyidealizowany obraz zaburzyły dość mocno praktyki zawodowe, a już całkiem zmieniłam zdanie o spokojnym zawodzie, gdy poszłam do pracy.

Rzucona na głęboką wodę?
- W pewnym sensie. Ciężki oddział, a sprzętu jednorazowego było jak na lekarstwo. Samo robienie zastrzyków strzykawkami wielorazowego użytku było wyzwaniem. Na praktykach dużo się nauczyłyśmy. Pamiętam, jak któregoś dnia przywieziono trzech górników rannych w wypadku na kopalni. Dość makabryczny widok dla kogoś, kto wcześniej nie miał doświadczenia z poparzeniami. To było naprawdę ciężkie doświadczenie, zwłaszcza że wtedy nie było takiego sprzętu monitorującego funkcje życiowe jak obecnie. Przy pacjencie po prostu trzeba było siedzieć i wykonywać wszystkie pomiary ręcznie.

Jak było w starym budynku szpitala?
- Dziś trudno sobie wyobrazić warunki, w jakich pracowaliśmy, w jakich leczeni byli pacjenci. Rozproszone budynki, wieloosobowe, pozbawione prywatności sale, funkcjonujące na zewnątrz gospodarstwo z baranami i ogród warzywny. Inny świat.

Przeprowadzka do nowego obiektu na pewno była dla wszystkich radością.
- Ogromną, choć samo przenoszenie sprzętu i mebli było naprawdę ciężką harówką. Razem z ówczesną dyrektor Ewą Potocką biegałyśmy w tę i z powrotem. Kiedy odbierałyśmy nowe rzeczy, kupione w przetargach, wydawało nam się, że wszystko, co mamy, jest najpiękniejsze i najlepsze. Ale to był 1998 rok. Dziś wiele z tych urządzeń już wymieniono na nowe, bo zdążyły się zepsuć lub zużyć.

Już wtedy była pani naczelną pielęgniarką szpitala. Z oddziału przeniosła się pani za biurko. Nie żałowała pani tego nigdy?
- Szczerze mówiąc na początku nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak będzie ta nowa praca wyglądać. Wiedziałam tylko, że wiąże się z dużą odpowiedzialnością. W 1994 r. zdecydowałam się jednak stanąć do konkursu, bo zawsze uważałam, że człowiek powinien się rozwijać, gdy tylko ma szansę. Moja babcia powtarzała, że życie jest jak pociąg, który zatrzymuje się na różnych stacjach. Trzeba w porę ją wybrać, żeby odnaleźć własną drogę. Ja wybrałam i nie żałuję. To było wielkie wyzwanie wiążące się z permanentnym stresem, ale wiem, że służyło czemuś dobremu. W ciągu tych lat udało nam się cztery razy uzyskać akredytację Ministra Zdrowia, zdobyć certyfikat Systemu Zarządzania Jakością ISO (ISO 9001), certyfikat OHSAS 18001 Systemu Zarządzania Bezpieczeństwem i Higieną Pracy, certyfikaty na zgodność z normami ISO 14001 (zarządzanie środowiskowe) i ISO 27001 (zarządzanie bezpieczeństwem informacji). Dużo się działo.

W międzyczasie została pani dyrektorem przychodni w Trzebini.
- Byłam nim przez pół roku. Kiedy w tamtejszym ZOZ-ie zabrakło szefa, poproszono mnie, żebym pokierowała placówką. Nie byłam do tego przekonana, ale zaznaczyłam, że zrobię to na próbę, na kilka miesięcy. Przeszłam więc na pół etatu w szpitalu i na cały w przychodni.

Ostatecznie pani zrezygnowała.
- Bo praca w przychodni nie przypominała tej w szpitalu. To nie był mój klimat. W szpitalu praca toczy się w zupełnie innym trybie. To jest żywioł. Praca z ludźmi zawsze wiąże się z różnymi problemami, a gdy pracuje się z tysiącem osób, to jest już duże wyzwanie. Mnie jednak dawało ogromną satysfakcję.
Gdy była już pani naczelną pielęgniarką, zdecydowała się pani na studia w zupełnie innym kierunku.
- Myślałam o psychologii, ale ostatecznie wybrałam resocjalizację. Nie chciałam studiować pielęgniarstwa, czyli czegoś, w czym już miałam duże doświadczenie. To wydawało mi się bez sensu, więc wybrałam kierunek pozwalający mi się rozwijać, a jednocześnie wpisujący się w moje zawodowe pasje. Kiedy kończyłam studia, proponowano mi nawet następne, bo szło mi naprawdę dobrze.

W międzyczasie zdążyła pani założyć rodzinę, wychować czwórkę dzieci. Chyba nie było łatwo?
- Miałam pomoc męża, a także rodziców. Najstarsza córka, Marzena, urodziła się w 1978 r., a najmłodszy syn, Łukasz, w 1984 r. Teraz mam już szóstkę wnucząt, siódme w drodze, więc gdy spotykamy się razem, to jest naprawdę wesoło. Nieraz na święta, gdy wszyscy zejdą się w naszym salonie, to jest i 20 osób. Nasza rodzina jest bardzo zżyta, cenimy wszystkie chwile spędzone ze sobą.

Któreś z dzieci poszło w ślady mamy i wybrało zawód medyczny?
- Tylko syn. Jest fizjoterapeutą. Ale nigdy żadne z moich dzieci nie było w żaden sposób nakłaniane do wyboru zawodu, zwłaszcza że praca w medycynie nie jest łatwa. Na co dzień pielęgniarki rzadko osiągają spektakularne sukcesy, jak to bywa w innych branżach. W tym zawodzie, w ogóle w medycynie, trzeba mieć pasję, powołanie.

Oprócz pracy jest jeszcze życie. Lubi pani wycieczki.
- Tylko raz zdarzyło mi się wyjechać za granicę na wczasy all inclusive. To był pierwszy i ostatni raz. Kiedy odpoczywam, nie znoszę ciągłego podporządkowania się godzinom posiłków, rytmowi pracy hotelu. Wolę swobodę. Często jeździmy w góry i choć nie jestem ich zdobywcą, bo wolę je podziwiać z dołu, to jednak bardzo je lubię. Najlepiej się tam zresztą czuję, uwielbiam górski krajobraz.

Trudno mi trochę wyobrazić sobie wicedyrektor Alicję Dobranowską na biwaku pod namiotem.
- Z moją rodziną mnóstwo razy w ten sposób wypoczywaliśmy. Często jeździliśmy ze znajomymi, którzy też mieli dzieci. Choćby do Międzybrodzia. Pakowaliśmy do auta słoiki, konserwy, śpiwory, namioty, i w drogę! Wrażenie nieporównywalne z hotelowym. Któregoś razu przeżyliśmy nawet coś, co wyglądało jak tajfun. Rozszalał się straszny wiatr, lał deszcz, a namioty niemal porwało. Ale wszyscy uszliśmy z tego cało, a dobytek udało się uratować.

Co Alicja Dobranowska robi na emeryturze?
- Byłam ogromnie zaskoczona wspaniałym pożegnaniem, jakie przygotowali dla mnie pracownicy. Czułam się naprawdę doceniona i ogromnie im dziękuję. Dopiero zaczynam nowy etap w życiu, więc jeszcze nie doskwiera mi brak pracy. Na początek za cel postawiłam sobie odgruzowanie domu. Zaległe remonty, naprawy. Częściej też spotykam się z wnukami, a gdy przyjdzie wiosna, rzucę się w wir pracy w ogródku. Mąż należy do koła emerytów, więc razem będziemy jeździć na wycieczki. Na pewno nie zabraknie mi zajęć.

Alicja Dobranowska (l. 62) urodziła się w Trzebini. Skończyła szkołę podstawową na os. Gaj, a potem Liceum Pielęgniarskie w Jaworznie. W 1979 r. rozpoczęła pracę w chrzanowskim szpitalu. W 1984 r. została naczelną pielęgniarką szpitala, a potem także zastępcą dyrektora ds. pielęgniarstwa i jakości. Skończyła studia na kierunku resocjalizacja na Uniwersytecie Śląskim. Mieszka w Dulowej, ma męża, czwórkę dzieci i szóstkę wnucząt. Siódme pojawi się w maju (2021 r.).

Archiwum Przełomu nr 10/2021