Nie masz konta? Zarejestruj się

Chrzanów

Prawdziwe oblicze krainy pingwinów

28.01.2021 14:00 | 0 komentarzy | 2 940 odsłony | Michał Koryczan
Z ARCHIWUM TYGODNIKA „PRZEŁOM".
O ponad rocznym pobycie na Antarktyce, a także o tym jak trudno żyć i pracować w gronie tych samych ludzi na krańcu świata, opowiada Mateusz Cygnar z Chrzanowa, uczestnik 43. wyprawy do Polskiej Stacji im. Henryka Arctowskiego.
0
Prawdziwe oblicze krainy pingwinów
Spotkanie z pingwinem
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas
Gdy usłyszał w radiu, że jest nabór na wyprawę do Stacji Arctowskiego, w dwa dni napisał CV i je wysłał. Spośród tysiąca osób, które złożyły aplikację na ten wyjazd, znalazł się najpierw w gronie 80, które zostały zaproszone na rozmowę kwalifikacyjną. Zrobił na tyle dobre wrażenie, że to jego nazwisko pojawiło się na liście siedemnastu uczestników 43. wyprawy do Polskiej Stacji imienia Henryka Arctowskiego. Na Antarktyce spędził trzynaście miesięcy. Oto co nam opowiedział o wyprawie.

Podróż
Pierwotnie mieliśmy płynąć statkiem. Rejs byłby jednak nie tylko długi (40 dni), ale i zbyt kosztowny. Bardziej opłacało się wysłać ludzi samolotem do Buenos Aires. Stamtąd busem pojechaliśmy do Mar de Plata, gdzie czekał na nas statek, którym popłynęliśmy na Antarktykę. Rejs trwał dziesięć dni i muszę przyznać, że podróż była męcząca. Przez duże fale nie mogliśmy zaraz po przypłynięciu zrobić rozładunku w stacji Arctowskiego. Z tego względu ruszyliśmy więc jeszcze po medyka z poprzedniej wyprawy do stacji Carlini. Gdy po kilku godzinach wróciliśmy, warunki poprawiły się na tyle, że mogliśmy się wreszcie rozładować.

Stacja
Pierwsze wrażenie było niesamowite. Zdjęcia nie oddają tego wszystkiego, co zobaczyłem. Fotografie są tylko małym fragmentem wielkiej przestrzeni, którą mogliśmy się napawać będąc dopiero na miejscu. Gdy zeszliśmy na ląd to trochę zderzyliśmy się z rzeczywistością. Okazało się, że stacja jest bardzo niedofinansowana. Wydawało się, że jako jednostka badawcza-naukowa powinna być w miarę nowoczesna. Tymczasem jej zaplecze techniczne pozostawia wiele do życzenia. Znaczna część sprzętu jest stara i zniszczona. Można odnieść wrażenie, że naprawiana była kilka tysięcy razy.

Mateusz Cygnar zostawił na Antarktyce tabliczkę z napisem Chrzanów

Praca
Moim podstawowym zadaniem było zapewnienie prawidłowego funkcjonowania stacji, głównie w zakresie utrzymania sprzętów elektronicznych. Warto pamiętać, że członkami takiej wyprawy są ludzie łączący kilka profesji, wszechstronni. Ja, poza elektroniką interesuję się także mechaniką. Dlatego też pomagałem mechanikowi. Dużo rzeczy naprawiliśmy lub wykonaliśmy od nowa, bo dostawa zamówionych rzeczy do stacji odbywa się raz na pół roku. Nie jest tak, że dziś się coś zepsuje, jutro zamówisz i za parę dni masz potrzebną część.

Polska Stacja Antarktyczna imienia Henryka Arctowskiego, powszechnie nazywana „Arctowski" powstała w 1977 r. Znajduje się na półkuli południowej, na wyspie Króla Jerzego zaliczanej wraz z całym archipelagiem do klimatycznej strefy morskiej Antarktyki. Miejsce to jest odległe od Polski o ponad 14 tys. km. Prowadzone są tam badania w dziedzinie oceanografii, geologii, geomorfologii, glacjologii, meteorologii, sejsmologii i przede wszystkim biologii i ekologii.

Była sytuacja kryzysowa na początku, gdy padły nam praktycznie wszystkie agregaty. Dwa były uszkodzone jeszcze przez poprzednią wyprawę. Został więc tylko jeden sprawny. Co prawda my przywieźliśmy nowy ze sobą, ale ten stary zepsuł się po miesiącu i zostaliśmy z tylko z tym nowym agregatem. Części nie było, żeby sprzęt naprawić. Z dwóch zrobiliśmy więc jeden. Gdyby padły wszystkie, musielibyśmy wracać do kraju, czekając bez prądu na transport.

Otoczenie
Gdy tylko była okazja i pogoda pozwalała, to wychodziłem, żeby zobaczyć otoczenie stacji. Widoki są wspaniałe. Odwiedziłem na przykład grób polskiego przyrodnika Włodzimierza Puchalskiego. To jedyny pochówek na Antarktydzie.
Pierwsze skrzypce gra tutaj jednak przyroda, praktycznie nietknięta przez człowieka. Wbrew pozorom, występuje tam wiele gatunków zwierząt, zwłaszcza ptactwa morskiego. Jedynymi gatunkami w pełni lądowymi, są cztery rodzaje roztoczy. Poza tym, można spotkać słonie morskie, uchatki, lamparty morskie i krabojady. Jest też bardzo dużo wielorybów. Ekipie nurków udało się nawet zrobić zdjęcie śpiącego wieloryba. Nie można oczywiście zapomnieć o pingwinach. Zwykle uciekają na widok ludzi, ale gdy znajdziemy się niedaleko ich kolonii lęgowych i czują zagrożenie, to potrafią być bardzo agresywne. Dziewczyny, które monitorowały te zwierzęta, miały mocno poobijane kolana, bo pingwiny podbiegały i solidnie uderzały je swoimi skrzydłami. Od pingwinów śmierdzi niestety jak z kurnika. Czuliśmy to, gdy wiatr się zmieniał i wiał w naszym kierunku.

Niebezpieczeństwa
Pływaliśmy pontonem. Wydawałoby się, że możemy się czuć na nim bezpiecznie. Tymczasem fale w każdej chwili mogły go przewrócić. Bardzo trzeba było też uważać przepływając koło lodowca, którego spore fragmenty w każdej chwili mogły się oderwać. Jednego razu ekipa, która popłynęła pontonem utknęła między krami lodowymi niesionymi przez ocean, które w ciągu dwóch godzin zapełniły całą zatokę. Na pobliskie kry zaczęły wyskakiwać lamparty morskie, a to agresywne zwierzęta. Na miejsce został wezwany chilijski helikopter, który przetransportował ludzi w bezpieczne miejsce. Ponton straciliśmy. Na pewno długo pływał pusty gdzieś po Oceanie Atlantyckim.
Chodząc po lodowcu trzeba było też bardzo uważać na szczeliny. Zdarzało się, że ktoś wpadł w nie do pasa. W ogóle w codziennej pracy trzeba było bardzo uważać. Tam nie ma przecież dostatecznych warunków do ratowania ludzi. Jeden medyk wiele nie zrobi. Żeby przypłynęła pomoc i zabrała poszkodowanego, trzeba czekać godzinami, albo nawet dniami przez złą pogodę. To cały czas siedziało gdzieś z tyłu głowy. Całe szczęście, wszyscy wrócili z wyprawy cali i zdrowi.

Pogoda
Warunkuje całe życie stacji. Śnieg aż tak mocno nie przeszkadza, chyba że jest go już faktycznie bardzo dużo. Czynnikiem najbardziej wpływającym na życie jest wiatr. Tam nie ma drzew, więc nic go nie zatrzymuje. Hula więc z prędkością nawet 160 kilometrów na godzinę. Wychodząc na zewnątrz, trzeba było więc uważać. Podczas zamieci, wyciągniętej przed siebie ręki od łokcia nie było już widać. Wiatr potęguje też mróz. Wbrew pozorom nie ma tam aż taki niskich temperatur. Maksymalnie spadała do -15 stopni Celsjusza. Gdy jednak mocno wiało, to odczuwalna temperatura wynosiła nawet -40 stopni. Nie można było więc pracować na zewnątrz.

Widok na lodowiec

Trudności
Sam pobyt nie jest trudny. Jeśli ktoś ma wiedzę i umiejętności, to sobie poradzi, bo jest co robić przez ten czas. Problemem są ludzie. Przyjeżdżają tutaj indywidualności i twarde charaktery, ale przez kilkanaście miesięcy ciężko jest wytrzymać z tymi samymi osobami 24 godziny na dobę. Po pewnym czasie z ludzi wychodzi ich prawdziwe oblicze. Praca miesza się z życiem prywatnym. Dochodzi do zgrzytów. Każdy z nas miał tam przynajmniej parę razy ochotę rzucić to wszystko i wracać. Kierowniczka naszej wyprawy wróciła wcześniej, bo my już z nią nie wytrzymywaliśmy. Coś w nas pękło. Pewnych zachowań nie byliśmy już w stanie przyjąć. Antarktyka to cudowne miejsce. Dla niego samego mógłbym się tam ponownie wybrać, ale na wyprawę do stacji kategorycznie już nie. Nie potrafiłbym znowu siedzieć przez tak długi czas gronie tych samych ludzi. Dla samej przygody warto jednak było wziąć udział w wyprawie i tego nie żałuję.

Archiwum Przełomu nr 21/2020