Nie masz konta? Zarejestruj się

Do poczytania

Włodzimierz Korczyński - człowiek nieskomplikowany

14.02.2019 12:38 | 0 komentarzy | 5 453 odsłon | Alicja Molenda

Kocha polskie miasta i mówi, że wszystko, co w jego życiu najlepsze, zawdzięcza kopalni Siersza. Pod koniec roku gładko wygrał wybory do powiatowej rady i został jej przewodniczącym. Prowadzi niezwykły kalendarz. Na pewno zapisze wydarzenia, podczas których doceniono prawie trzydzieści lat jego działalności społecznej. Z Włodzimierzem Korczyńskim - prezesem trzebińskiego oddziału Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, rozmawia Alicja Molenda

0
Włodzimierz Korczyński - człowiek nieskomplikowany
Włodzimierz Korczyński
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Alicja Molenda: Teraz są czasy, w których życie organizuje komputer albo smartfon. Ty prowadzisz tradycyjny kalendarz.

Włodzimierz Korczyński: Nie bardzo dowierzam elektronice, więc notuję rzeczy ważne w moim papierowym kalendarzu. Prywatne i służbowe. Spotkania, wyjazdy, sprawy do załatwienia. Pomarańczowym markerem zaznaczam te, które muszę wyjaśnić lub bliżej poznać, żeby podjąć decyzję lub podpisać jakiś dokument. Ale są też zapiski kto z kim zamieszka podczas wyjazdów na wycieczki organizowane przez trzebiński oddział Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, którym kieruję. Na początku każdego roku aktualizuję i przepisuję do nowego kalendarza wszystkie kontakty telefoniczne. Jest tego kilka kartek, zapisanych drobnym maczkiem.

I tak od ilu lat?

- Od dwudziestu. Mam wszystkie te kalendarze. Są trochę jak pamiętnik. Aktualny zawsze mam przy sobie.

W kalendarzu na 2018 zapisałeś pewnie wszystkie uroczystości, na których docenili Cię jako społecznika.

- Odnotowałem je, oczywiście. Najpierw odznaczenie „Przyjaciel Dzieci” - wręczone przy okazji dziesięciolecia trzebińskiego oddziału Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, którym kieruję. Rośnie nam ta organizacja, bo przybywa ludzi niepełnosprawnych, samotnych. Nie tylko dzieci. Cieszę się, że możemy im zaproponować i pomoc, i trochę rozrywki. W 2018 r. otrzymałem też wyróżnienie Optimo modo - przyznane przez zarząd powiatu chrzanowskiego, a dzisiaj odbieram wyróżnienie - Adiunge optimis, przyznane przez Trzebiński Ruch Społeczny Niezależność, którego działaczy bardzo szanuję. Cieszę się, że to, co robię, jest doceniane przez inne organizacje.

Lubisz pracować dla ludzi, ale nie lubisz jakichś specjalnych podziękowań.

- Jest mi oczywiście miło, gdy ktoś powie, że jest wdzięczny. Dziękczynne dyplomy i statuetki, wręczane darczyńcom czy sponsorom, są jednak, moim zdaniem, zbędne. To jest wydatek, który można przeznaczyć na coś pożytecznego. Radość w oczach i słowo dziękuję są dla mnie wystarczające.

Chyba zawsze byłeś radnym.

- Nie zawsze. Pierwszy raz zostałem nim w 1984 roku. Ja i Mirek Jarosiński byliśmy w radzie najmłodsi. Dlatego nasz przewodniczący, doktor Piotr Tymosiewicz, mój pierwszy życiowy mentor, poprosił starsze stażem radne - Cecylię Rudnicką i Marię Kosibę, żeby nas w tę pracę wprowadziły. Pomagał nam także Kazimierz Trębacz, dyrektor rafinerii, wówczas też radny. Potem była kolejna kadencja (1988-90). Ta skrócona. Dodam, że to były czasy, gdy w radach zasiadało się za darmo. Przysługiwał nam tylko bezpłatny bilet na autobus. Sesje odbywały się przeważnie w sali rafinerii, koło obecnego basenu.

Potem miałem 12-letnią przerwę (1990-2002). Nie kandydowałem, pracowałem w kopalni, ale zostałem w tym czasie pierwszym przewodniczącym rady osiedla ZWM. Ponownie wystartowałem w wyborach samorządowych w roku 2002. Odtąd nieprzerwanie jestem radnym w gminie, teraz drugą kadencję w powiecie.

I wygrywasz wybory w cuglach, niespecjalnie się przykładając do prowadzenia kampanii. Jak to możliwe?

- Niemożliwą rzeczą jest wygrać wybory, zabierając się za to na kilka miesięcy przed ich terminem, albo zasypując miasto banerami na dwa tygodnie wcześniej. Na nazwisko i uznanie wyborców trzeba pracować latami. W radzie osiedla, sołectwa, organizacji pozarządowej. Trzeba być skutecznym. Zewnętrzna promocja podczas kampanii to tylko informacja, że startujesz (ja miałem jeden baner, cztery mobilne plakaty i małe kalendarzyki). Chęć bycia radnym musi być poparta dorobkiem zawodowym i społecznym. To tak działa, bo kiedyś dostawałem 330, 350 głosów, teraz - 1405. Lubię pracować dla ludzi, pomagać, ofiarować coś konkretnego. Ludzie to doceniają i głosują.

Na co przeznaczasz dietę radnego?

- Działalność w radzie to nie jest łatwe zajęcie, ale diety to są pieniądze społeczne i ja uważam, że powinny do społeczeństwa wracać. Własne diety przeznaczam na pomoc ludziom ubogim, chorym, starym, organizacjom. Chodzę na imprezy charytatywne. Za wylicytowane przedmioty, pochodzące z aukcji organizowanych przez społeczników płacę i zostawiam je potem organizatorom. Niech sprzedadzą je jeszcze raz.

Mówisz, że jesteś człowiekiem nieskomplikowanym.

- To prawda. Dużo rozmawiam z ludźmi, słucham ich i wiem, czego potrzebują. Rozwiązuję problemy. Staram się pomóc chorym, niepełnosprawnym, samotnym... Mam plan działania i wielu sojuszników. Na przykład wśród przedsiębiorców, bardzo hojnie wspierających te inicjatywy. Moją bazą, jak wspomniałem, jest liczące ok. 150 członków TPD. Pomaga Wanda Białka. Współpracujemy z Fundacją im Brata Alberta, Fundacją Energetyk, grupą chorych na Parkinsona, z kołem wędkarskim Tadzia Pająka - który co roku daje nam ryby na Wigilię dla samotnych (w tym roku będzie w Myślachowicach, na ok. 400 osób), ze związkowcami z rafinerii, świetlicą Plus, TCK, z ks. Piotrem z Płok, z TRS. Lista życzliwych jest długa.

Jesteś też nieskomplikowany politycznie.

- Od zawsze byłem człowiekiem lewicy. Nie zmieniłem ani poglądów, ani partii.

Ale lewica w wyborach lokalnych nie zaistniała.

- Zaistniała w Koalicji Obywatelskiej. Samodzielnie nie, dlatego, że niewielu ma działaczy gwarantujących sukces listom. Logo SLD się w wyborach nie pojawiło, ale w radzie powiatu mamy aż trzech radnych. To sukces. Nigdy tylu nie było.

Zostałeś przewodniczącym tej rady. Co dla samorządu powiatowego jest teraz najważniejsze?

- Opanowanie sytuacji w szpitalu, bo wszystko może poczekać, a  nadwątlone zdrowie nie. Przyda się też mądry plan drogowy w udziałem finansowym gmin (50/50). Ważne jest szkolnictwo zawodowe.

Właśnie! Poznałam Cię w szkole górniczej. Byłeś tam nauczycielem zawodu, ja na zastępstwie uczyłam polskiego. Zajmowałeś się wtedy m.in. naborem.

- Moim terenem był powiat chrzanowski. Jeździłem po szkołach i zachęcałem do nauki w ZSG, a w konsekwencji do pracy w kopalni. W ramach tzw. preorientacji zawodowej opowiadałem w szkołach na czym ta praca polega, mówiłem też oczywiście o profitach. Pewnie pamiętasz, że uczeń kl. III szkoły górniczej dostawał wtedy więcej pieniędzy w formie stypendium niż wy, nauczyciele, pensji. Nauczyciele w podstawówkach prosili, żeby nie zabierać im orłów do kopalni, ale bywało, że zgłaszały się całe klasy. Zawodówki miały wówczas silne zaplecze w zakładach pracy, stąd ich sukces.

Rekrutację powierzył Ci dyrektor szkoły Franciszek Mrowczyk.

- Franiu to był cudowny człowiek. Geograf, podróżnik. Zwiedziliśmy razem kawał Polski i Europy. Przez 10 lat był póżniej kierownikiem organizowanych przeze mnie kolonii. Frania już nie ma. Na emeryturze przeniósł się z Gaja do Krakowa. Tam zachorował. Szybko odszedł. A ja, dzięki zaszczepionej przez niego pasji wciąż lubię zwiedzać. Kocham polskie miasta. Zabieram na wycieczki podopiecznych z TPD i się nimi zachwycamy. Elbląg, Przemyśl, Zamość, góry, morze, zabytki... Jeździmy też za granicę. Ostatnio bardzo spodobał nam się Wiedeń, Budapeszt, Bratysława.

Czasy kopalniane wciąż budzą w Tobie emocje.

To fakt. Od 1969 r., kiedy to przyszedłem do szkoły górniczej. Potem pracowałem w tej kopalni, na dole, w związkach zawodowych, później w przyzakładowej szkole. Skończyłem technikum górnicze. Właściwie wszystko co mam w życiu zawdzięczam kopalni. Brakuje mi jej. Jak jadę do Gaja i patrzę w stronę, gdzie kiedyś stała cechownia, wieże, to łezka się w oku kręci. Pamiętam dyrektorów z czasów jej świetności. To były osobowości: Słupski, Halota, Zając...

Dwa razy w życiu przechodziłeś na emeryturę.

Pierwszy raz w 1996 roku, z kopalni, ale byłem na niej tylko dwa tygodnie, bo dyrektor Jerzy Motyka zaproponował, abym pokierował spółką Carbo. Miała się zająć prowadzeniem domów wypoczynkowych: Barbara w Zakopanem i Carbo w Dąbkach, a także organizowaniem wczasów i kolonii dla dzieci pracowników. Miałem doświadczenie związane z działalnością socjalną, więc przy akceptacji związków branżowych zostałem prezesem zarządu. Kiedy w 2000 roku oba obiekty przejęło państwo, założyłem własną firmę, którą w 2008 roku przekazałem synowi. Tomasz prowadzi z sukcesem biuro turystyczne i przedszkole dla stu dzieci. A ja znów jestem emerytem i się przyglądam, czasem zapytam: jak idzie, synu?

Przeczytałam gdzieś, że jesteś radosnym emerytem.

- Faktycznie, bo to piękny czas w życiu. Przyjemnie jest nie musieć codziennie wstawać wcześnie rano do pracy, śniadanie zjeść z żoną, która też już jest na emeryturze, wypić herbatkę nie spiesząc się specjalnie. Lubimy razem wyskoczyć do Krakowa. Siadamy w kawiarni na Rynku, pijemy kawkę lub gorącą czekoladę. Patrzymy na ludzi. Czasem sobie tam coś poczytam. Wielką radością życia są na emeryturze wnuki. Przyjemnie jest móc się nimi zajmować, choć stres jest chyba większy niż przy własnych dzieciach. No bo jak sobie taki szkrab guza nabije przy dziadku, to co powiedzieć? Dwa lata pomagaliśmy z żoną w opiekowaniu się młodszą wnuczką, Alicją. Starszy wnuk - Kacper chodzi już do kl. III gimnazjum. Przerósł mnie. Czasem czegoś się od niego nauczę. A poza tym - na emeryturze generalnie robię to, co lubię, czyli pomagam ludziom.

Włodzimierz Korczyński ma 65 lat. Urodził się w Radwanowicach, w powiecie krakowskim. Potem z rodzicami i siostrą mieszkał w Paczółtowicach i Krzeszowicach. W 1969 r. ukończył ZSG przy KWK Siersza, potem technikum. Górnik, związkowiec, instruktor i nauczyciel zawodu, menedżer, przedsiębiorca, działacz społeczny, radny. Ma żonę Martę, dwóch synów - Rafała i Tomasza, synową Anię i dwoje wnucząt: Alicję i Kacpra.