Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Nie daliśmy się złamać esbekom

07.01.2009 13:31 | 1 komentarz | 9 216 odsłon | red
Esbecy byli wobec mnie wyjątkowo zawzięci. Akurat trwał strajk w kopalni Wujek, a ja przyjaźniłem się z tamtejszymi związkowcami. W zamian za wypuszczenie z więzienia przed świętami miałem zjechać na dół i powiedzieć górnikom, że ich dalszy protest nie ma sensu – opowiada Waldemar Słomski, były przewodniczący komisji zakładowej „Solidarność” KWK Siersza.
1
Nie daliśmy się złamać esbekom
Listopad 1980, wybory do komisji zakladowej NSZZ "Solidarność" w KWK
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Esbecy byli wobec mnie wyjątkowo zawzięci. Akurat trwał strajk w kopalni Wujek, a ja przyjaźniłem się z tamtejszymi związkowcami. W zamian za wypuszczenie z więzienia przed świętami miałem zjechać na dół i powiedzieć górnikom, że ich dalszy protest nie ma sensu – opowiada Waldemar Słomski, były przewodniczący komisji zakładowej „Solidarność” KWK Siersza.

Marek Oratowski: W jakich okolicznościach został pan przewodniczącym „Solidarności” w KWK Siersza?
Waldemar Słomski: - Od 1960 roku pracowałem na kopalni jako kombajnista. Za namową brata przeniosłem się na Sierszę z KWK Kleofas. W lecie 1980 roku podpadłem komitetowi zakładowemu PZPR, bo powiedziałem coś na komunistów. Wysłano mnie na urlop i zamierzano przenieść do Libiąża. Jednak akurat wtedy podpisano porozumienia sierpniowe i w całym kraju zaczęły powstawać komisje zakładowe „Solidarności”. Piotr Wawro jako pierwszy zaproponował, że Siersza nie może zostać w tyle. Dzięki temu uniknąłem przeniesienia. A w listopadzie 1981 roku wybrano mnie przewodniczącym „S” w naszej kopalni. Widocznie ludzie wiedzieli, że mogą na mnie liczyć.

Lista spraw, które przez kilkanaście miesięcy udało się załatwić związkowcom, jest dość długa...
- Do związku należało 98 procent z 9-tysięcznej załogi kopalni. Stanowiliśmy więc dużą siłę. Wysunęliśmy podobne postulaty, jak na innych kopalniach. Wywalczyliśmy powrót obrazu świętej Barbary z kościoła w Sierszy na cechownię kopalni i wolne soboty. A także podwyżkę wynagrodzeń i poprawę zaopatrzenia w materiały. Chcieliśmy też polepszenia stosunków międzyludzkich pomiędzy pracownikami a dozorem.

Potem przyszedł pamiętny 13 grudnia 1981 roku. Jak doszło do pańskiego aresztowania?
- Wieczorem 12 grudnia wróciłem dość późno z kopalni, gdzie pełniliśmy całodobowy, rotacyjny dyżur. Przeczuwaliśmy, że władze mogą coś szykować. Informował nas o tym członek naszej komisji zakładowej Józef Patyna, działający w Komisji Krajowej „S”. Piętnaście minut przed północą do domu zapukało dwóch mężczyzn po cywilnemu. Gdy weszli, w korytarzu pojawili się za nimi milicjanci uzbrojeni w broń krótką. Powiedzieli mi, że na podstawie dekretu o stanie wojennym zostanę internowany i mam się szybko ubierać. Widząc, co się dzieje, mój 17-letni syn Paweł zaczął się do nich stawiać, ale został odepchnięty. Zawieziono mnie na komisariat do Trzebini. Tam zwożono działaczy „S” z miejscowych zakładów. Po rutynowym przesłuchaniu zapakowano nas do dużego samochodu, który ruszył w niewiadomym kierunku.

Zapewne w drodze różne myśli przychodziły wam do głowy.
- Niektórzy koledzy obawiali się, że wywiozą nas na Sybir. Na szczęście pojechaliśmy do Sosnowca. Stamtąd już rankiem wywieziono nas do zakładu karnego w Strzelcach Opolskich. Ubrano w więzienne drelichy.

Często pana przesłuchiwano?
- Na początku przez kilka tygodni co drugą noc byłem budzony i prowadzony na przesłuchanie. Tak, jak kolegów, próbowali mnie za wszelką cenę złamać. Esbecy byli wobec mnie wyjątkowo zawzięci. Akurat trwał strajk w kopalni Wujek, a ja przyjaźniłem się z tamtejszymi związkowcami. W zamian za wypuszczenie z więzienia przed świętami miałem zjechać na dół i powiedzieć górnikom, że ich dalszy protest nie ma sensu. Odmówiłem. Przesłuchujący próbowali różnych sztuczek. Pokazali mi kartkę z moim sfingowanym podpisem. Było tam napisane, że na każdym słupie elektrycznym w kopalni będzie kiedyś wisiał jeden komunista. Raz przesłuchujący nie wytrzymał i uderzył mnie w głowę przy uchu. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, leżałem w pojedynczej celi. Bo tak normalnie to trzymali nas ośmiu w jednym pomieszczeniu.

Przyszło Boże Narodzenie. Z daleka od bliskich i niejasną perspektywą na przyszłość.
- Moja żona do końca grudnia nie wiedziała, gdzie jestem, bo trwające 15 minut pierwsze widzenie z nią miałem dopiero po Nowym Roku. Rzeczywiście, święta przeżywane w zakładzie karnym to było coś wyjątkowego. Już wtedy wypuszczali nas na krótkie spacery. Udawało nam się więc jakoś komunikować ze sobą. Na spacerniaku uzgodniliśmy, że o określonej godzinie całe więzienie rozpocznie śpiewanie kolędy. I rzeczywiście, gdy wybiła umówiona godzina, śpiewaliśmy, nie zważając na nic. To było wzruszające przeżycie. Pokazaliśmy naszą jedność i hart ducha. Na święta, o dziwo, mogliśmy zjeść rybę. A do każdej celi klawisze wrzucili gałązkę jedliny. Mogliśmy się też wyspowiadać. Spowiadającym nas księżom powiedzieliśmy przy okazji o tym, jak jesteśmy traktowani. W styczniu w więzieniu pojawił się biskup Alfons Nosol. Po jego wizycie rygory w więzieniu były trochę mniejsze. Organizowano widzenia, mogliśmy też dostawać paczki.

Kiedy skończył się dla pana koszmar internowania?
- Wyszedłem 7 marca 1982 roku. Byłem pierwszym członkiem kopalnianej komisji zakładowej, który opuścił więzienie. W tym też był plan. Esbecy chcieli, by moi koledzy ze związku myśleli, że podpisałem lojalkę i traktowali mnie nieufnie. Niedługo po opuszczeniu zakładu przyszedłem na kopalnię. Jednak zostałem potraktowany dość pogardliwie. Dyrekcja nie wiedziała, jakie dać mi zajęcie. Dlatego poszedłem na chorobowe. Miałem podstawy, bo po więziennych przeżyciach stwierdzono u mnie nadciśnienie, odczuwałem też skutki pobicia podczas przesłuchania. Po pół roku wróciłem do kopalni. Do emerytury dopracowałem na oddziale wentylacyjnym, jako kontroler zagrożenia gazowego i przeciwpożarowego. Specjalnie dano mi taką pracę, bym był odizolowany od reszty załogi.

Czy dzisiaj jest pan przekonany, że wtedy warto było zaangażować się w działalność w „Solidarności”?
- Warto było. Choć nie pochwalam działań obecnego, liberalnego rządu, który wbrew postulatom związkowców chce ograniczyć przywileje emerytalne. Z biegiem czasu zmienił się też mój stosunek do Lecha Wałęsy. Kiedyś poszedłbym za nim w przysłowiowy ogień. Obecnie nie podzielam wielu poglądów byłego przewodniczącego „S”.
Rozmawiał
Marek Oratowski

Przełom nr 50 (866) 10.12.2008