Nie masz konta? Zarejestruj się

Do poczytania

JACEK OZIMKOWSKI. Ty, człowieku, musisz śpiewać

04.12.2015 10:53 | 0 komentarzy | 9 913 odsłon | Łukasz Dulowski

W ogóle nie miał zamiaru śpiewać klasycznie. Gdy studiował organy na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, był przedmiot emisja głosu. Spóźnił się na pierwszy wykład. Profesor popatrzył na niego. „Pan zostanie po zajęciach" - powiedział. Z Jackiem Ozimkowskim, wykładowcą na Akademii Muzycznej w Krakowie, absolwentem chrzanowskiego Staszica, rozmawia Łukasz Dulowski.

0
JACEK OZIMKOWSKI. Ty, człowieku, musisz śpiewać
Jacek Ozimkowski Fot. Łukasz Dulowski
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Artykuł udostępniony bezpłatnie w ramach promocji działu DO POCZYTANIA

Łukasz Dulowski: Licealista Jacek był rockmanem czy miłośnikiem klasycznej muzyki?
Jacek Ozimkowski: Wtedy zdecydowanie słuchałem hard rocka. Zresztą, nigdy z nim nie zerwałem. Z drugiej strony od małego byłem związany z muzyką klasyczną. Od siódmego roku życia uczyłem się gry na fortepianie w szkole podstawowej muzycznej w Chrzanowie, a potem gry na organach w średniej w Krakowie.

A co w duszy bardziej grało?
- W pewnym momencie nie chciałem mieć nic wspólnego z muzyką klasyczną. Rock mnie kręcił. Wówczas był wybuch Perfectu, Oddziału Zamkniętego, Republiki czy Lady Pank. No i TSA.

To już heavy metal.
- Tak, zawsze przejawiałem skłonności do cięższych brzmień. Kończąc jednak szkołę muzyczną w Chrzanowie, usłyszałem koncert organowy F-dur Händla... Bo ja działam często pod wpływem silnego impulsu. Mam jakieś przemyślenia, jakiś plan i nagle życie skręca pod wpływem takiego impulsu. Ten koncert Händla wydał mi się czymś świętym. Uznałem, że muszę iść w kierunku gry na organach.

Wróćmy do chrzanowskiego liceum. Koledzy nie próbowali pana wciągnąć do jakiejś kapeli?
- Ale to się od razu zaczęło! Chodziłem do jednej klasy z Pawłem Nazimkiem. Zanim powstał Sztywny Pal Azji, Paweł grał w Denonie. Bywałem u nich na próbach. Wtedy też wziąłem się za gitarę. I gdzieś na początku liceum założyłem z kumplami grupę bluesową. Bez nazwy. Marcin Łysik na basie, ja na gitarze i również śpiewałem, Tomek Ćwiok na drugiej gitarze, a za perkusją Zbyszek Grabowski. Ten sam, co prowadzi serwis rowerowy przy ulicy Kadłubek. Ćwiczyliśmy w Cechu Rzemiosł Różnych, ale ten blues nie bardzo mi podchodził... Miałem jeszcze jeden zespół z moim bratem Dominikiem i kuzynem Jarkiem Kulą. Wreszcie z Marcinem Łysikiem i świętej pamięci Rettem Kosowskim, genialnym bębniarzem, stworzyliśmy formację Headquarters.

Znajomi ostatnio wspominali Retta na Facebooku.
- Posiadał naturalne zdolności rytmiczne. Fantastyczny muzyk. Gdyby urodził się w większym mieście, mógłby wypłynąć na szerokie wody. Niestety, przegrał walkę z cukrzycą. Spoczywa na chrzanowskim cmentarzu. Jakoś ciągle o nim myślę...
Wspomniany Headquarters to chyba pierwszy zespół heavymetalowy na tym terenie. Ja byłem najbardziej zagorzałym krzewicielem tego kierunku. Jako że już sporo wiedziałem o harmonii czy budowie frazy, komponowanie muzyki przychodziło mi ot tak. Zanim doszedłem z domu na próbę, miałem w głowie gotowy numer z aranżem na poszczególne instrumenty. Moje umiejętności gitarowe znacznie urosły. Potrafiłem „zerżnąć" większość solówek Kirka Hammetta z zespołu Metallica, Dave`a Mustaine`a z Megadeth czy kolesi z Judas Priest. A w przypadku AC/DC to grałem całe płyty, przykładowo „Back in Black". Interesowały mnie mocne, ciemno brzmiące riffy.

Odnoszę wrażenie, iż moglibyśmy tak w nieskończoność rozmawiać o hard rocku, pomimo że jest pan śpiewakiem operowym.
- To nic dziwnego. Znam mnóstwo artystów zajmujących się zawodowo muzyką klasyczną i słuchających mocnego rocka albo metalu. Występuje jakaś styczność. Może emocjonalna, może dotycząca umiejętności czy po prostu wyjątkowości linii melodycznych. To właśnie metalowcy tworzą najpiękniejsze na świecie ballady rockowe. Przykładowo kawałek „When the Smoke Is Going Down" Scorpions nigdy nie umrze. Tak samo, jak opery Händla. Jak się ich słucha, to łzy cisną się do oczu.

Zmiana tematu. Których nauczycieli ze Staszica szczególnie pan zapamiętał?
- Mój numer jeden to profesor Marian Romanowski od fizyki. Bardzo ujmujący i jednocześnie sprawiający wrażenie groźnego. Gdy wziął kogoś do odpowiedzi, to potrafił zrugać, jeśli miał za co, ale robił to w taki sposób, że cała klasa wybuchała śmiechem. Był ponad systemem. Miał coś w sobie z szalonego naukowca i biznesmena, bo prowadził sklepik szkolny. Ponadto hodował pszczoły, a myśmy mu pomagali stawiać ule. Handlował karpiami przed Bożym Narodzeniem, a nasza ekipa muzyczna zgłaszała się do roboty przy tych karpiach, żeby nie być na fizyce. Pamiętam, jak przeczesywał włosy, oblizywał wargi... Gdy ściągał okulary, to zawsze musiał się podrapać albo chwycić za ucho czy nos. Przez to wszystko wydawał się taki bliski.
Nie mogę nie wspomnieć o profesor Marii Radym. Uwielbiałem ją. Głupio było do niej przyjść na polski nieprzygotowanym. To nazwisko budziło respekt wśród uczniów, ale jak zaczynał się wykład o jakimś poecie, to było to tak kolorowe, wręcz na akademickim poziomie...

A jak było z wyborem studiów?
- W ogóle nie miałem zamiaru śpiewać klasycznie. Gdy studiowałem organy na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, był przedmiot emisja głosu. Spóźniłem się na pierwszy wykład profesora Śmietany. Mówię: „dzień dobry". Popatrzył na mnie. „Pan zostanie po zajęciach" - powiedział. Przesłuchał mnie i stwierdził: „Ty, człowieku musisz śpiewać". A ja: „Ale tak operowo?". „Tak, operowo" - odparł. Próbowałem się wykręcić, że mnie to kompletnie nie interesuje. „No to pana zainteresuje" - uciął. W efekcie wylądowałem później na akademii muzycznej, na wydziale wokalno-aktorskim, a dodatkowo na organach.

Jak to się stało, że został pan nauczycielem akademickim? Też przez przypadek?
- A i owszem. Nie myślałem o asystenturze. Jeszcze na studiach, w niedziele i święta, byłem organistą w kościele w Trzebini-Sierszy. W tak zwanym międzyczasie ożeniłem się i urodziła się córka Ania. Musiałem zadbać o jakiś większy pieniądz. Zdałem do Chóru Polskiego Radia w Krakowie. Miałem jednocześnie zajęcia na PAT, na akademii muzycznej, organistowanie w Sierszy i codzienną pracę w radiu. I jakoś to moje życie zaczęło wyglądać. Wtedy właśnie profesor Śmietana zaproponował mi asystenturę...

Dzisiaj, jako śpiewak operowy, występuje pan na całym świecie. Na ile miesięcy do przodu ma pan zaplanowane koncerty?
- To jest kwestia około jednego roku. Generalnie jednak cieszę się, jak dzwoni telefon.

Jak się pan obchodzi ze swoim głosem, czyli skarbem?
- To jest sport ekstremalny gardła. Żeby się przygotować do koncertu, trzeba się po prostu rozśpiewać. Ponadto codziennie, między zajęciami ze studentami, staram się wygospodarować w sumie jakąś godzinę, żeby poćwiczyć.

Zdarza się dzień bez śpiewania?
- Tak, głos potrzebuje czasem odpocząć. Jeśli zawodowy kierowca robi tygodniowo kilka tysięcy kilometrów, to w niedzielę nie chce mu się jechać trzy kilometry do kościoła, tylko woli się przejść.

W wolnych chwilach, spędzanych z rodziną, też jest muzyka?
- Wtedy na pewno nie śpiewam. Na ogół mamy mało czasu dla siebie, a bardzo go potrzebujemy, bo zwyczajnie lubimy ze sobą być. Przebywanie z rodziną jest dla mnie czymś oczyszczającym. Wtedy potrafię poczuć, że jestem z krwi i kości, a nie tylko artystą zawieszonym w chmurach. Czuję się normalnym gościem, który ma dom, dzieci, żonę, kocha ich, chce z nimi być, chce wyjechać do centrum handlowego. Tak zwyczajnie. Umyć auto, odkurzyć dywan...

Na koniec opowie pan krótko o swojej rodzinie?
- 23-letnia Anna jest na pierwszym roku bezpieczeństwa narodowego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończyła podstawówkę muzyczną, konkretnie grę na gitarze. Ponadto niebywale uzdolniona wokalnie. Śpiewa i trochę nagrywa muzykę pop, zabarwioną soulem. Można ją posłuchać na YouTube. 13-letnia Julia również uzdolniona wokalnie, a przede wszystkim tanecznie. Gdy miała sześć lat, zaczęła ćwiczyć hip-hop.

A żona?
- Mam cudowną żonę Agatę, z którą jestem od zawsze, bo urodziła się w tym samym chrzanowskim szpitalu, co ja, tylko cztery dni później. Potem widywaliśmy się w muzycznej podstawówce, bo ona również chodziła na fortepian. No i w liceum znaleźliśmy się w tej samej klasie. Amor trachnął mnie na przełomie trzeciej i czwartej klasy i tak zostało do dzisiaj. Prawda jest taka, że gdyby ona nie była taka fajna, to by mi się to wszystko w życiu nie udało. Na jej głowie jest mnóstwo rzeczy, które powinny należeć do obowiązków faceta. Ona wie, kiedy opłacić rachunki i co naprawić, gdy ja nie zdaję sobie nawet sprawy, że coś się popsuło. To prozaiczne, ale z tego składa się przecież codzienność. Wielkie wsparcie otrzymaliśmy także od naszych rodziców.

*****
Jacek Ozimkowski - śpiewak operowy, bas. Urodził się 17 czerwca 1969 r. Mieszka w Chrzanowie. Maturę w chrzanowskim Staszicu zdał w 1988 r. Absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie w klasie organów prof. Andrzeja Białko. W 1995 r. ukończył z wyróżnieniem studia wokalne pod kierunkiem prof. Wojciecha Jana Śmietany w Akademii Muzycznej w Krakowie. Następnie został asystentem w jego klasie. W 2003 r. uzyskał tytuł doktora w dziedzinie wokalistyka, a w 2004 r. wygrał konkurs na stanowisko adiunkta w Akademii Muzycznej w Krakowie. 17 września 2013 r. zdobył tytuł doktora habilitowanego. Obecnie, jako prodziekan wydziału wokalno-aktorskiego, prowadzi klasę śpiewu solowego w Akademii Muzycznej w Krakowie. Koncertuje w kraju i za granicą, m.in. w Szwajcarii, Niemczech, Francji, Belgii, Szwecji, Norwegii, USA, Włoszech, Kazachstanie, Turcji, na Ukrainie, Litwie, Łotwie, a także w Chińskiej Republice Ludowej. Dokonał wielu nagrań do Polskiego Radia i TV. W jego repertuarze znajdują się partie z oper: Mozarta, Webera, Verdiego, Moniuszki, Czajkowskiego oraz wielu innych wybitnych kompozytorów. Nie brak również pozycji z repertuaru oratoryjno-kantatowego i liryki wokalnej. W 2011 r. rozpoczął serię nagrań „Polski barok". Jest to zestaw pięciu płyt zaprezentowanych na targach muzycznych „Midem 2012" w Cannes. Dotychczas wydano 25 krążków z muzyką dawną w wykonaniu Jacka Ozimkowskiego.