Nie masz konta? Zarejestruj się

Blogi

Czar działa trzecią dekadę

14.02.2018 08:01 | 3 komentarze | 2 453 odsłony | Michał Koryczan

To już blisko 28 lat od piłkarskiego mundialu we Włoszech. Pierwszego z siedmiu turniejów mistrzowskich, jaki przyszło mi oglądać. Turnieju szczególnego, bo to wtedy tak naprawdę dopadła mnie futbolowa magia.

3
Czar działa trzecią dekadę
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Dla raczkującego fana futbolu było to tak naprawdę pierwsze zetknięcie z piłką na tym poziomie w wydaniu reprezentacyjnym.

Brak Polski w mistrzostwach jakoś mnie wtedy chyba specjalnie nie raził. Zapewne było to większe rozczarowanie dla mojego taty, czy dziadka, którzy doskonale pamiętali turnieje z udziałem „Biało-czerwonych", dodatku z ich sukcesami.

Czy dopytywałem, dlaczego nasi nie grają, szczerze nie pamiętam. Bardziej pochłonięty byłem całą mundialową magią, zapisywaniem wyników meczów i poznawaniem ówczesnych gwiazd futbolu, takich jak Cralos Valderrama, Gary Lineker, Careca, Jurgen Klinsman, Lothar Matheus, Roberto Baggio, Dragan Stojković czy szalony bramkarz Rene Higuita.

I chociaż od czasu zmagań w Italii minęły prawie trzy dekady, i obejrzałem już siedem podobnych turniejów mistrzowskich, to sentyment do pierwszego mundialu pozostał. I wbrew pozorom coś w pamięci również...

W 1990 roku zasmakowałem pierwszej niespodzianki, czyli tego co w futbolu najpiękniejsze (chyba, że ofiarą staje się ulubiona drużyna). Długo nie musiałem na to czekać, bo ledwie inauguracyjnego meczu.

Obrońca tytułu - Argentyna, z „boskim" Diego Maradoną mierzyła się z Kamerunem, o którym wiedziałem jedynie, że to kraj w Afryce (to i tak sporo, co zawdzięczam swoim geograficznym zainteresowaniom z dzieciństwa).

Faworyt musiał uznać wyższość nieznanych mi wcześniej Afrykańczyków, którym zacząłem szczerze kibicować. Do dziś pamiętam takie nazwiska z tamtej ekipy, jak: bramkarz Thomas N'Kono, Cyrille Makanaky, czy przede wszystkim Roger Milla i jego charakterystyczny taniec przy chorągiewce po zdobytym golu. Szkoda tylko, że kameruński sen o potędze przerwali w ćwierćfinale Anglicy, którzy znacznie więcej krwi napsuli mi jednak w późniejszych latach, grając przeciwko Polakom

Kciuki trzymałem (niestety także bezskutecznie) za Holandię. To efekt fascynacji przede wszystkim trójką niezapomnianych graczy: Ruud Gullit, Marco van Basten i Frank Rijkard (jeśli chodzi o mundial, to tego ostatniego pamiętam właściwie tylko z oplucia Rudi Vollera). „Pomarańczowym" też, niestety, nie udało się zawojować włoskiego turnieju. Na ich drodze stanęła Republika Federalna Niemiec, która to ostatecznie sięgnęła po główne trofeum.

W finale, który oglądałem razem z dziadkiem, pokonali Argentyńczyków z kapitalnym bramkarzem Sergio Goycochea (ach te obronione rzuty karne). I właśnie dopiero w serii jedenastek „Albicelestes" okazali się lepsi w ćwierćfinale od Jugosłowian.

Z tym meczem przypomina mi się pewna historia opowiedziana przez kuzynkę. Akurat w tym czasie była na kolonii w Jugosławii, gdzie razem ze znajomymi oglądała spotkanie z Argentyńczykami. Po jego zakończeniu, jeden z jej kolegów przegrał zakład (dokładnych okoliczności już nie pamiętam) i musiał na ulicy krzyczeć: Argentyna! Argentyna! Miał szczęście, że w tym dniu nie trafił na wkurzonych, krewkich kibiców jugosłowiańskiej kadry.

Spośród bohaterów włoskiego mundialu przychodzi mi do głowy jeszcze król strzelców Toto Schilacci, który potem w świecie futbolu specjalnie nie zaistniał, przynajmniej w mojej świadomości. Coś musiało być chyba nie tak z tymi królami. Cztery lata później, podczas mistrzostw w USA, po koronę najlepszego strzelca sięgnął (całe szczęście wespół z fenomenalnym Christo Stoiczkowem) niejaki Oleg Salenko, który nieco później wylądował w Pogoni Szczecin. To już jednak inna historia...

A Wy co szczególnie pamiętacie zeswojego pierwszego turnieju mistrzowskiego?