Nie masz konta? Zarejestruj się

Ludzie

Dom dziecka to moja praca i życie

03.12.2009 12:44 | 0 komentarzy | 14 747 odsłon | red
Trudno rozmawiać spokojnie z nastolatką, w wielkim wzburzeniu wyzywającą nas od dziwek. Jednak, gdy zdamy sobie sprawę, z jakim bagażem doświadczeń do nas trafiła, jaką powinniśmy wobec niej pełnić rolę, wszystko zaczyna się układać - podkreśla Joanna Stecz, która w styczniu obejmie stanowisko dyrektora Powiatowego Ośrodka Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie.
0
Dom dziecka to moja praca i życie
Joanna Stecz
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Trudno rozmawiać spokojnie z nastolatką, w wielkim wzburzeniu wyzywającą nas od dziwek. Jednak, gdy zdamy sobie sprawę, z jakim bagażem doświadczeń do nas trafiła, jaką powinniśmy wobec niej pełnić rolę, wszystko zaczyna się układać - podkreśla Joanna Stecz, która w styczniu obejmie stanowisko dyrektora Powiatowego Ośrodka Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie.

Ewa Solak: Podobno dzieci potrafią strasznie dopiec...
Joanna Stecz: - Potrafią i to okrutnie, ale dają też wiele radości. Wychowując się w skrajnie trudnych warunkach, w domach bez podstawowej opieki i zainteresowania ze strony rodziców, nie są w stanie nauczyć się podstawowych zasad życia społecznego. Nie umieją odróżnić dobra od zła. Są za to świetnymi obserwatorami. Przyglądają się zachowaniu dorosłych i błyskawicznie reagują na każde potknięcia. Wykorzystują nasze słabości, by uzyskać to, na czym im zależy. Często jest to zresztą zgodne z zasadą wzajemności - odpłacają tym, co dostały.

Zdarzyło się pani podnieść rękę na dziecko?
- Nigdy, choć są sytuacje, gdy ciężko opanować emocje. Bywa, że wszystkie metody zawodzą. Czasami trzeba po prostu wyjść, żeby się uspokoić. Dzieci przynoszą swoje problemy z domu. Trudno więc rozmawiać spokojnie z nastolatką, w wielkim wzburzeniu wyzywającą nas od „dziwek”. Jednak, gdy mamy świadomość, z jakim bagażem doświadczeń do nas przyszła, jaką powinniśmy pełnić rolę i jakie zadanie mamy do wykonania, to wszystko zaczyna się układać. Niektóre dzieci potrafią osiągnąć naprawdę wiele, w porównaniu z tym, co dostały od rodziców. Ich podstawową reakcją na nowe sytuacje jest agresja podszyta strachem. Musimy im pomóc ten strach wyciszyć i odnosić się do nich z szacunkiem. Trzeba umieć też dostrzec sytuacje, gdy już nic nie da się zrobić. Takie przypadki są bardzo bolesne. Są jednak dzieci, które zbyt wiele przeszły, miały zatargi z prawem i potrzebują działań resocjalizacyjnych, a nie opiekuńczych.

Pracuje pani w ośrodkach opiekuńczych już sześć lat. Ile dzieci pani wychowała?
- Jedno własne wychowuję cały czas - Tomek skończył 6 lat. A pracowałam już z ponad 180. Każde z nich to osobna historia pełna dramatów i potwornych doświadczeń. To, że po tym wszystkim, co przeszły, potrafią się jeszcze uśmiechać, jest niesamowitym szczęściem. Dla nauczycieli w szkołach uczeń na dobrym poziomie zaliczający materiał to sukces. W placówkach opiekuńczych nieraz radością jest, gdy dziecko wróci ze szkoły z długopisem, z którym wyszło rano, albo zapamięta zadaną pracę domową. Tu osiągnięcia mierzy się inną miarą. Jeśli 6-latek wcześniej żył w środowisku, gdzie jego najważniejszym, wyznaczonym przez rodziców zadaniem, było poszukiwanie dla nich niedopałków papierosów czy niedopitych puszek po piwie, to będzie mu trudno nagle przestawić się na rysowanie obrazków czy wycinanie nożyczkami wzorków. Nie potrafi zrozumieć sensu tych działań.

Jest pani rodowitą trzebinianką. Przez ostatnie trzy lata pracowała pani w Centrum Wsparcia Dziecka i Rodziny w Zakopanem. Co sprawiło, że postanowiła pani tam wyjechać?
- Proza życia, czyli brak pracy. Przez kilka lat byłam albo wolontariuszem, albo miałam zatrudnienie tylko na niewielkich częściach etatu. Dojeżdżanie do oddalonych od siebie placówek w Miękini, Płokach i Gaju, nie dość, że zajmowało dużo czasu, to koszt transportu pochłaniał prawie całe zarobione przeze mnie pieniądze. Składałam podanie za podaniem do różnych szkół i placówek, licząc przez cały czas na stały etat i pewny dochód. Nawet nikt nigdy do mnie nie oddzwonił. Aż pewnego dnia dyrektor ośrodka w Miękini spytała, czy nie chciałabym wyjechać do Zakopanego. Nie chciałam zostawiać syna, rodziny, ale zrozumiałam, że to dla mnie szansa. Podjęłam ryzyko. Po kilku miesiącach rodzina przeniosła się do mnie.

Tam została pani wicedyrektorem ośrodka. Spora odpowiedzialność.
- Spora, ale mając już doświadczenie w pracy w kilku miejscach, wiedziałam, że dam radę. Byłam mocno zdeterminowana. Wiedziałam też, że innej alternatywy nie mam. Zacisnęłam zęby, szkoliłam się, robiłam kolejne kierunki studiów. Walczyłam o siebie i o byt mojej rodziny. Było ciężko i nie raz zdarzyło mi się z bezsilności płakać.

Czym jest dla pani dom dziecka?
- Życiem. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym pracować gdzieś indziej. Pracowałam w szkole, ale dla mojego temperamentu to nie jest odpowiednie miejsce, bo tam trudne przypadki zdarzają się rzadko. W domu dziecka wszystkie przypadki są trudne i to jest dla mnie wyzwanie. Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. Taki dom dziecka można porównać do obozu harcerskiego: szum, hałas, kłótnie, ale i świetna zabawa. Dzieci z normalnych domów po kilku tygodniach mogą z obozu wrócić, a te z placówek opiekuńczych takiej opcji nie mają. Czasem żyją tak przez kilkanaście lat, póki nie skończą 18 lat, bo adopcje zdarzają się wyjątkowo rzadko.

Coraz częściej w Polsce mówi się, że domy dziecka to nie najlepsza forma wsparcia. Lepsze są ponoć rodziny zastępcze.
- Głosy krytyki odzywają się coraz częściej. Ja również jestem za tworzeniem rodzinnego środowiska zastępczego. Jednak w naszych realiach bez funkcjonowania domów dziecka nie mielibyśmy gdzie tych skrzywdzonych maluchów umieszczać. Większość rodzin zastępczych to rodziny spokrewnione: babcie czy ciocie. Tych niespokrewnionych jest naprawdę niewiele - zaledwie kilka procent. Trzeba się bardzo starać, spełniać odpowiednie warunki materialne, żeby zostać rodziną zastępczą. Ale nawet finansowe wsparcie państwa nie jest w stanie zmotywować ludzi do ich zakładania. To po prostu ciężka praca 24 godziny na dobę przez cały rok. A dzieci potrzebujących natychmiastowej pomocy jest bardzo dużo, więc trafiają do placówek.

Wygrała pani konkurs na dyrektora Powiatowego Ośrodka Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie, łączącego w sobie również dom dziecka. Do tej pory takiej placówki tutaj nie było. Nie obawia się pani zaczynać wszystko od nowa?
- Ależ skąd! To, że można tu zrobić coś nowego i dobrego, tak bardzo mnie dopinguje, że czuję, iż mogłabym przenosić góry. W pomocy społecznej taka szansa tworzenia czegoś od zera i patrzenia, jak to z każdym dniem rośnie, zdarza się niezwykle rzadko. To dla mnie wyzwanie i czekam na nie z wielką radością. Dopingowała mnie do tego dyrektor ośrodka w Zakopanem Krystyna Juraszek, bo doskonale wie, że człowiek powinien się rozwijać, a nie tkwić w miejscu i narzekać. Opuszczam Zakopane z żalem, bo warunki pracy i kadra pracowników była wspaniała, ale chcę iść dalej. Pracę w Chrzanowie zacznę od stycznia, prawdopodobnie w czerwcu obiekt zostanie oddany do użytku. Wtedy rozpocznę rekrutację pracowników i sądzę, że już na przełomie sierpnia i września moglibyśmy zacząć przyjmować dzieci. W głowie mam mnóstwo pomysłów!
Rozmawiała Ewa Solak

Powiatowy Ośrodek Wsparcia Dziecka i Rodziny w Chrzanowie
ma tworzyć zespół kilku placówek interwencyjnych, zabezpieczających potrzeby dzieci i rodzin, znajdujących się w sytuacji kryzysowej i zagrożonych wykluczeniem społecznym. W ośrodku interwencji kryzysowej znajdzie się m.in. hostel dla 15 osób: kobiet z małoletnimi dziećmi, ofiar przemocy domowej. Będzie też dom dla dzieci w wieku 3-18 lat, pozbawionych całkowicie lub częściowo opieki rodziców na 25 miejsc, a także świetlica środowiskowa. Siedziba znajdzie się w budynku przy ul. Skłodowskiej-Curie w Chrzanowie. Osoby zainteresowane pracą w ośrodku lub chcące uzyskać więcej informacji mogą wysyłać zapytania na adres: powdir.chrzanow@wp.pl

Przełom nr 47 (915) 25.11.2009